Zamykam oczy, otwieram lekko, leciutko powieki, żeby powstała tylko mała szparka. Kiedy leżę w łóżku, czasami widzę na ścianie odblask reflektorów przejeżdżającego właśnie nocą samochodu. Nie daje zasnąć taka jasność, ale ja i tak spać nie mogę. Kiedy słońce zajdzie i za oknem zrobi się zmierzch, musimy iść szybko do łóżka. Kolacja, obycie pyłu dnia w misce z letnią wodą, siusiu, paciorek i spać. I już nie wolno nam gadać i, broń Boże, się śmiać. Puszczamy sobie z Arturem i Tomkiem znaczące spojrzenia. Kto wytrzyma dłużej, nie wybuchając śmiechem? Zaciskamy usta mimowolnie, chociaż tak byłoby cudnie jeszcze trochę powariować, poopowiadać sobie śmieszne historie, a potem wreszcie złapać się za ręce, uspokoić oddech, ziewnąć przeciągle i słodko, z lekkim uśmieszkiem na twarzy, zasnąć spokojnie w ciepłym łóżku.
Dni są nieraz o wiele za krótkie, zwłaszcza zima. Leżę gotowa do snu tuż po siódmej. Nie wolno włączać mi światła, nawet jak kolejne trzy godziny jeszcze nie śpię. Tak bardzo chciałabym sobie poczytać. Czasami mam jednak szczęście. Przez małe okienko, niezakryte żadna firanką, wpada jasna poświata księżyca. Kiedy jest pełnia, świeci tak mocno, że uda mi się nawet zaliczyć kilka stron, zanim zasnę.
Lubię patrzeć na księżyc. Ma ciemne plamy, jak zarys odległych kontynentów. A może to są jeziora głębokie, z turkusową wodą, ale tu z ziemi nie da się rozpoznać jej dokładnego odcienia. Czy pływałabym po nim, gdybym znalazła się na brzegu tego lazurowego cudeńka? Czy odważyłabym się zanurzyć w krystalicznych falach, położyć na wodnej tafli, oddać ciało we władanie nurtu i zaufać żywiołowi, świętej wodzie. Z niej przecież wszystko się wzięło. Tak uczę się na lekcji biologii. Inaczej na religii. Wodą chrzcimy dzieci, bo obmywa z grzechu pierworodnego i przywraca nas do Boga. W to akurat tak do końca nie wierzę. Nie mogę sobie wyobrazić, żeby malusieńkie noworodki coś komuś złego zrobiły i musiały przepraszać za winy.
Nie mam lampki nocnej, a marzę o takiej. Dałaby trochę ciepłego światła, postawiłabym ją na małym nocnym stoliku obok mego łóżka. Pragnę mieć swój pokoik z szafą, regałem na ciekawe książki i fotelem głębokim do czytania. Zanurzam się w nim, otulam miękkim kocem i godzinami czytam i czytam. Odpływam po prostu z tego świata. Nikt i nic mnie obchodzi, żadna durna robota. Ślinię delikatnie palce i przewracam kolejne strony grubej, pachnącej drukiem powieści. Powolutku delektuję się każdym słowem i rozpuszczam wodze fantazji. Nikt mnie nie strofuje, nie muszę się hamować. To moja dzika jazda po bezdrożach wyobraźni, to ja wyznaczam tu tempo, kierunek nadaję i wiem dokładnie, czy chcę jeszcze. I kiedy ma zgasnąć światło.
Wyczytuję biografie, miłosne wyznania, dramatyczne koleje losów rodzin, wyzwolonych kobiet i przygody mitycznych bohaterów. I marzę, zamykając od czasu do czasu oczy. Wokół mnie spokój. Tylko ptaki ćwierkają za oknem. Duże jest to okno, do samej ziemi. Widzę przez nie łąki, a na nich zioła pachnące i piękne kwiaty. I las w oddali, wszystko właśnie kwitnie, lawina koloru, mlecze rażą w oczy jak słońce złociste. Zieleń koi, dobrze mi robi, wygrzewam się, oblana majowym światłem. Jestem sama, tak jak lubię. Nikt nie robi hałasu. Spokój, cisza i harmonia też we mnie. Tak zawsze mi tego brakuje. Żeby poczuć to wszystko, ubieram się i wychodzę codziennie do lasu. Do drzew o grubych konarach, do dębów szlachetnych, co pamiętają stare czasy, ale co przeszły, trzeba wyczytać uważnie z ich kory. Idę do wiecznie młodych brzóz targanych wiatrem, spoglądam do góry na klony, które szybko rosną i nie wiadomo, po co tak się bardzo spieszą.
Tutaj w lesie nikt mnie nie znajdzie. Tu uciekam, aby się wypłakać, wykrzyczeć tłumione od lat uczucia. W lesie nikt nie strofuje, kiedy je głośno i dobitne wypowiem. Tutaj wolno mi być sobą. Bezkarnie pokazać prawdziwe oblicze, a nie ciągle udawać kogoś, kim być nie chcę, a musze.
Mam swoja łąkę w lesie. Kładę się w trawę, kiedy sięga już prawie kolan. Nikt mnie nie widzi, więc mogę swobodnie leżeć i patrzeć w chmury jak Dyzio Marzyciel. Łapać je w palce, po kolei, dotykać, głaskać na niby. Sprawdzać ich puszystość boską, marzyć, że są tylko moją własnością. Że są moją cieplutką kołdrą, lekką, leciutką, pierzastą, królewską. Leżę, rozkoszując się tym niebiańskim uczuciem, nic i nikogo nie słychać dookoła. Żadnych głosów, krzyków, żadnych nerwowych ludzkich działań. Szum gałęzi, listków młodych, tych soczyście zielonych, bo wiosna w pełni, działa jak balsam dla duszy, dla podrażnionych wrzaskami uszu.
Melodia tak delikatna dochodzi z każdego kwiatka obok. Orkiestra owadów, pracowitych pszczół i tłuściutkich trzmieli. Lekkość motyli taka piękna, z kwiatka na kwiatek skok anieli. Kiedy zamknę oczy, widzę dokładnie owadzią partyturę. Nuty, narysowane lekka ręką i zgrabny klucz wiolinowy.
Chciałabym umieć malować, delikatnie ciągnąć pewne siebie kreski. Zatrzymywać w nich wszystko, co piękne, co tak dobrze wpływa na moja duszę. To, co mnie do łez wzrusza, bo sentymentalne, proste i filigranowe, nasycone światłem tak ulotnym, trwającym może tylko kilka sekund. Ulotne jak myśli, których w głowie, które krążą nieokiełzane w mojej głowie, bez dyscypliny, wstydu i porządku.
Przychodzą i odchodzą, nigdy niespisane, nieraz ciekawe, piękne, inspirujące, nieraz czarne, bardzo smutne. Sentymentalne jak muzyka klasyczna, która kocham, ale ja sama nigdy nie zagram na żadnym instrumencie. Marzę tylko, że przesuwam palcami po czarno-białych klawiszach dostojnego fortepianu. Albo szarpię z miłością cieniutkie struny antycznej harfy, wytwarzając przejmujące dźwięki. Tony wysokie i niskie, osiągające każde serce.
Czemu nie urodziłam się artystka, czemu brak mi talentów? Przyszłam na świat w krainie bez zrozumienia i bez możliwości. Chronicznego braku pieniędzy, oszczędzania na fałszywym końcu.
Moje miłości, zachwyt dla świata nazywa się tu głupotą, niepotrzebnymi bzdurami, popisywaniem się, lenistwem, zwykłą stratą czasu.
Dlaczego nikt mnie nie rozumie i nie zachwyca się razem ze mną? Nie zatrzyma się na chwilę zarobiony do siódmych potów i nie spojrzy choć raz na wszystko okiem malarza albo poety?
