Kwiatki są żółte. Jak żonkile u Moniki. I jaskry na pierwszego kwietnia. W tym dniu mama ma imieniny i żółte jaskry jak co roku zdążyły znowu wyrosnąć, choć niedawno jeszcze śnieg leżał i nawet śnieżyczki się nie spieszyły. Jaskry są żółte jak słońce, jak pola rzepaku, jak słoneczniki u sąsiadów za płotem. Czemu my nigdy nie siejemy słoneczników? Robię bukiecik, zrywam tyle jaskrów, ile się mieści w mojej małej rączce. Żółte są też mlecze, całe ich łąki. Splatam wianek, pyłek sypie się z kwiatków i białe mleczko łodyżek brudzi mi palce. Wianki umiem pleść jak stara. Sama się tego nauczyłam na białej koniczynie. Rośnie przy rowach na zalewie. Jeżdżę tam z dziadkiem jego starym, rzężącym starem, wozimy beton. Wszystkim się chwałę, że to właśnie mój dziadek zbudował tę tamę. W starze zawsze mi jest niedobrze, bo nie mogę jeździć autem, ale zawsze i tak co rano pcham się do jazdy. Biegiem za dziadkiem, zanim zdąży włączyć silnik i odjechać. Myślę, że tak naprawdę dobrze wie, że za chwilę przylecę, więc czeka przy włączonym silniku i kurzy papierosa. Drzwi z mojej strony zostawił otwarte. Stopień jest wysoki, lecz jak się przytrzymam żelaznego pręta, to daję radę wskoczyć do kabiny. Podskakuję na siedzeniu, kiedy jedziemy po wertepach. Dziura na dziurze, może tak tutaj trochę betonu by wylać i połatać te stare ulice. Może by tak nie trzepało za każdym razem, może nie musiałabym tak głęboko oddychać. W starym starze wszystko trzeszczy i kwiczy, a stare sprężyny w fotelu niemiłosiernie kłują mnie w pupę.
Betonowa droga wylana przez mojego dziadka. Wielkie szare kwadraty sklejone gdzieniegdzie asfaltową taśmą. Gdy jezdnia się mocno nagrzeje, beton trzyma, ale smoła od razu się topi. Smoła śmierdzi, choć jeszcze bardziej śmierdzi rybą z puszki, aż się słabo robi. W przerwie na rybę i pajdę chleba, które codziennie dziadek zajada, wychodzę z kabiny i idę do rowu. Zbieram długie białe kwiatki koniczyny. Łodyżki obrywam tuż przy samej ziemi, bo tylko te długie się nadają, nie te grube, te pękają, kiedy się je zawija. Pierwsze wianuszki albo są za krótkie, albo za lekko splecione. Ćwiczę i ćwiczę i na koniec lata jestem mistrzem.
A potem są żółte mlecze. W mleczach lubię tylko same kwiatki. Bo liści nie lubię. Nienawidzę. Liście mleczy musimy ciągle zbierać. A jak ich akurat nie ma, to musimy je znaleźć. Tylko same mlecze! Bo najlepsze dla królików. Koszyki trzeba nabijać porządnie, jak nie ubite, to wracamy na łąkę i tak do wieczora. Dzieci od Barów bawią się na łące. A my zbieramy mlecze. Jakbyśmy z tysiąc królików mieli! Monika mnie woła do zabawy, ale ja nie mogę, bo muszę zbierać. Czasami mi pomoże, wtedy mogę lecieć się bawić. Bawimy się na ogrodzie pod laskiem. W domki i w zwierzątka z lasu. Na wzór naszej ulubionej wieczorynki, której w niedzielę prawie nigdy się nie zapomni, chyba że to akurat lato. Latem może nawet lecieć Maja albo Rumcajs.
Każda z nas chce być Szczebiotką. Artur – zajączkiem. Szczebiotką jestem ja albo Patrycja, reszta dzieciaków bierze inne role, taką, jaka popadnie, choć chłopaki albo są lisem albo wilkiem. Irek, bo najgrubszy, gra zawsze Borsuka. Budujemy domki w lasku i kopiemy na małej skarpie schodki. Wiele lat później jeszcze je widać, zanim całkiem zarosną trawą. Tak samo jak nasz zwierzęcy cmentarz. Zdechła czarna jaskółka znaleziona pod płotem u Barów i uduszona przez Artura morska Świnka. Akurat ta najładniejsza. Miała trzy kolory, jedna jedyna. Artur bardzo kochał zwierzątka, chciał ją z miłości przycisnąć do serca. Wkładamy ją do dziurki i posypujemy mięciutką trawką, żeby miała miękko i cieplutko. Krzyża stawiać nie wolno, nie dla zwierząt. Krzyża nawet samobójcy postawić nie wolno, do niego ksiądz także nie przyjdzie. Kto więc go pochowa? Do dziadka Cześka też nie przyjdzie, bo nigdy nie chodzi do kościoła. Myślę, jak to jest tak leżeć w tej ziemi. Zimno? Mokro? A jak się obudzę i wcale nie umarłam? Nie chcę leżeć na Proszkowicach, tam mnie nikt nie usłyszy, jak się będę darła. Ratunku, ja wcale nie jestem martwa!
W domku mamy naczynia ze starych puszek po konserwach. Jak nie ma w nich wody po deszczu do gotowania obiadu, to sikam do środka i już będzie zupa. Obrywam pączki bzu i kruszę patyczki, bo dziś będzie bigos. Ale mama pierwsza woła na obiad! Nie chcemy stracić czasu, chwytamy w biegu tylko kromkę z masłem i cukrem. Czasami trafi się śmietana. U Patrycji uczę się jadać chleb z przecierem pomidorowym albo z ostrą musztardą. U niej jada się trochę inaczej niż w domu. Kurze łapki na przykład, białe i długie. Boże jakie wstrętne! Jak gęsie szyjki, po których rzygam dwa dni. Nigdy ich już później nie przełknę. U nas się jada wątróbkę i żołądki. Czasami serduszko. Ale on jest tylko jedno, a nas troje. No i czasami wystaje z niego taka długa biała rurka. Ugotowana żyła. Tak gruba ta żyła jak u babci Wandzi na rękach. Dłonie ma ładne, tylko te żyły jej wystają. Długie pomalowane paznokcie. Lakier zawsze perłowy. Złoty ruski pierścionek z wielkim czerwonym oczkiem. Mama też dostanie kiedyś złoty pierścionek, od ruskiego dziadka, ale nigdy go nie nosi. Tata ciągle za to na nią krzyczy, ale ona nic nie lubi na siebie zawieszać. Tylko halkę ubiera, jak na nią krzyczy. Żeby nogi nie prześwitywały. Nie rozumiem, dlaczego. Ten pierścionek i tak jakoś nie dla niej. Mama ma krótkie palce i krótkie paznokcie, i tak jak ja i Artur, lubi ogryzać paznokcie. Ale najgorzej gryzę ja. Krew nawet leci, gdy za bardzo pociągnę. I skórki też ciągnę do bólu. „Zaraz wsadzę ci te palce do gówna, jak nie przestaniesz!” Straszne by było lizać to gówno, ale ja chociaż się boję, to i tak nie mogę przestać. To tak samo jak z dyndaniem smoczka. Kradnę Tomkowi nawet ten od butelki, chociaż wcale nie jest do dyndania. Taka mała śmieszna gumowa piramidka. Inna niż wszystkie polskie smoczki. Tata przywiózł Tomkowi z Wiednia. Zagraniczne smoczki wcale nie przypominają cycka.
Chowam się na strychu za belką i ciągnę, dyndam namiętnie, szybko, na zapas. I żeby nikt tego nie widział, to taka moja pierwsza tajemnica.

Jedna odpowiedź do “Żółty ”
Podczas przydługiego pobytu w szpitalu poznałem pewną panią w białym mundurku. Starałem się unikać jej bo za każdym razem burzyła mi ład w myślach. Co ciekawe ona również wykazywała ponadnormatywne zainteresowanie moją osobą. Kiedy otrzymałem wypis chciałem o niej zapomnieć.
Było to trudne bo raz po raz widywaliśmy się na mieście. Zawsze mieliśmy sobie dużo do powiedzenia. Podczas rozmowy pojawiały się coraz bardziej odważne komplementy. Zanim każdy poszedł w swoją stronę otrzymywałem soczystego buziaka. Ślady po pomadce pozostawione na poliku wzbudzały zainteresowanie domowników. Na potrzebę chwili wymyśliłem Anię. Pomyślałem, że każdy zna dziewczynę o takim imieniu. Zawsze mogłem powiedzieć, że chodziło nie o tą Anię, a o inną.
Trwało to całymi latami. Którejś wiosny usłyszałem od niej, że schrupałaby mnie jak ciasteczko. W domu nikogo nie było. Czerwonego fiata 126p zaparkowaliśmy na końcu ulicy aby nie wzbudzać zainteresowania ciekawskich sąsiadów. Rozpierała nas energia więc udaliśmy się do sypialni. Tamtego dnia miała na sobie żółtą ołówkową spódniczkę.
PolubieniePolubione przez 1 osoba