Co niedzielę ta sama śpiewka, niby-piosenka: „Daj mi nogę, daj mi nogę, bo bez nogi żyć nie mogę…” Nie wiem, skąd ona się w naszej rodzinie wzięła, ale słyszę ją co niedziela. Nie od mamy. Tata i babcia Wandzia tak śpiewają. Piosenka nie ma sensu. Bo czemu tylko jedną nogę i czemu bez jednej nogi nie można żyć? Można, sama widziałam takich, co nogi nie mają, a nawet chodzą!
Kiedy tata ją zaśpiewa, to znaczy, że ma dobry humor. Łapie mnie za nogę i ciągnie do góry, wyciąga z łóżka. Podaję mu nogę między szczebelkami dziecinnego łóżeczka, śpię w nim, dopóki Artur się nie urodzi i nie zajmie mojego miejsca. Śmieję się do rozpuku, a tata, w dobrym humorze, mówi: „Ta noga jest moja, ta z pierycem”. Takie dziwne słowa ma chyba od swojej mamy. Polskie czy ruskie? Pieryc to pieprzyk na moim prawym udzie. Duży, wielkości biedronki. Ona ma też takie czarne kropki. Kiedyś odkrywam, że Jadzia, siostra mojej mamy, też ma taki sam, i też na udzie. Dziwne, że mam go po chrzestnej, a nie po mamie. Ale cieszę się, że mam coś po niej, chcę mieć z nią coś wspólnego. Jadzię wprost uwielbiam i ze wzajemnością, czuję to. Ona jest taka ładna i dobrze pachnie mydłem. Nosi francuskie dżinsy i czarne sztruksy z metką co wygląda jak amerykański dolar. Wychodzi do pracy co rano, nie!, wybiega, bo wiecznie zasypia. Babcia mówi, że siedzi po nocach i pali papierosy z Celiną, a potem rano niewyspana nie słyszy budzika. Ja ją zawsze budzę, a ona i tak śpi dalej. Mruczy tylko, że już wstaje, a śpi jak suseł.
Czekam na nią na dole w babcinej kuchni i myślę, że tym razem na pewno mi się uda złapać ją na korytarzu. Pobiegniemy razem, w końcu zabierze mnie do biura. Jest sekretarką w SKR-ze. Też chcę nią być. Też chcę stawiać pieczątki i tak ładnie pisać jak ona. Równiutkie pismo, literka po literce, schludnie. Albo stukać na maszynie, jak w filmach i palić papierosy w długich lufkach.
Pisać na maszynie to jak czarodziejska sztuczka. Stuka się w klawisz, a na kartce powstaje słowo. Kiedy kartka się kończy, wkręca się nową, czasami dwie i czasami też fioletową kalkę. Na starych kalkach są ślady wyrazów. Jeszcze nie umiem czytać i pisać, ale gdy przycisnę ołówkiem ślady po Jadzinych słowach, mam swoje własne, powstają prawie takie same. Udaję więc, że już chodziłam do szkoły i umiem wszystko, nawet list napisać.
Czasami Jadzia przynosi mi papier i kalki i wtedy godzinami bawię się w biuro.
Ale dzisiaj chcę tam być naprawdę.
Czekam więc i czekam niecierpliwie, podjęłam decyzję, której nie mam zamiaru zmienić. Nagle słyszę, jak drzwi trzaskają i Jadzia wybiega na autobus.
Wołam do babci: „Jadę z Jadzią do pracy, będziemy późno!”
Lecę za nią, ale zniknęła już za zakrętem. Co robić? Koło pani Irki jest pies, to nic! Lecę. Wołam ją, krzyczę na całe gardło, ale stary traktor przekrzykuje mnie swoim brutalnym dźwiękiem. Biegnę co tchu, nie patrzę pod nogi, padam, zdzieram kolana. Syczę z bólu i powodu oberwanego paska w nowym sandałku. Tata mnie zbije, że nie uważałam, a tyle wydał pieniędzy… Jeszcze nie widać starego autobusu, ale warkot silnika niesie się już od strony cmentarza. Daję gazu, wołam, wreszcie słyszy. Stoi już na przystanku i właśnie podjeżdża autobus, Jadzia macha do mnie ręką. Wie, że nie ma odwrotu, nie wyśle mnie samej taki kawał drogi.
Duma mnie rozpiera, kiedy wreszcie siedzę w biurze na jej miękkim krześle przy biurku. Tu, jak u babci, mogę robić wszystko. I Jadzia ma takie fajne koleżanki. Wszystkie ładne, wymalowane, trwała na włosach, prawdziwe panie księgowe i sekretarki. Też tak chcę, kiedy będę duża.
Już nie chcę być kwiaciarką. Nie mamy takiego ogródka jak babcia i skąd miałabym wziąć te wszystkie kwiatki? No może bym chciała być pielęgniarką, ale tylko wtedy, gdybym mogła robić zastrzyki. Byłabym taka ważna jaka mama. Ludzie we wsi wołaliby mnie w potrzebie, w chorobie, w gorączce. A ja wiedziałabym wszystko z pamięci, tak jak moja mama, z watą w ręce, ze spirytusem do przemycia drogim i w biało-czarnym czepku pielęgniarskim. Jedyna taka we wsi. Kiedy w szkole pani każe namalować obrazek, kim jest twoja mama, rozpiera mnie duma, bo tylko ja jedna mogę wystroić ją w taki czepek. Jedna jedyna z takim tajemniczym, metalowym pudełeczkiem, dobrze zamykanym przed nami w barku. Zanim wyjdzie do ludzi na zastrzyki, podłącza pudełko do prądu długim kablem i gotuje w nim metalowe igły i szklane strzykawki. Tych wygotowanych nawet nam oglądać nie wolno. Palce z daleka, żeby nikt nie umarł z brudu.
Siedzę za biurkiem i mam dylemat, co zrobić? Pielęgniarka czy sekretarka?
Dziś na razie zwycięża biuro, bo koleżanka Jadzi pozwala mi nalać zielonego tuszu na miękką poduszeczkę i mogę stemplować do woli, byle by tylko nie po ważnych dokumentach.
Otwiera przede mną głęboką szufladę jak bajkowy sezam pieczątek: duże, małe, kwadratowe, z samymi literakami albo tylko z cyframi. Najlepsza jest ta okrągła, umaczana w czerwonym tuszu. Wygląda jak smaczny lizak i aż się chyba skuszę… Tusz jest gorzki i zostawia brud nie do zmycia na mojej buzi. Jadzia szoruje mnie wodą i mydłem. Chowa pieczątki i poduszeczkę do szuflady i mówi, że już trzeba się zbierać. Wychodzimy na autobus, ale po drodze jeszcze do kiosku.
Beczę, bo nie chcę przerywać tej świetnej zabawy. Ona jednak obiecuje mi coś lepszego, nie pożałuję na pewno. Nie ma nic, co pobije biurowe przybory, ja wiem swoje i ryczę.
Zasmarkana od płaczu stoję przed kioskiem. Ogrom towaru za szybą zatrzymuje jednak potok moich słonych łez dziecięcych. Prawdziwa oaza koloru na pustyni wiejskiej szarości.
Gazety, kartki pocztowe z kwiatkami, długopisy, mazaki, zabawki i malowanki dla dzieci. Wszystkiego pożądam w jednej chwili, wszystkiego pragnę bez końca. A Jadzia kładzie palec na jakieś głupie pudełko. Już znowu zaczyna trząść mi się broda, rusza nowa fala przerwanego płaczu. Jadzia podnosi szare z pozoru wieko, a ja natychmiast milknę i oczom nie wierzę.
Sześć pieczątek ze zwierzątkami i mała, moja własna od teraz poduszeczka do tuszu. Skarb nieoczekiwany, wszystko dla mnie. Nieprzytomna ze szczęścia teraz wiem już na pewno: będę, nie! ja muszę być sekretarką!

Jedna odpowiedź do “Pieczątki”
Epoka przemiany ustrojowej. Wuja był konstruktorem budowlanym. Uwielbiałem spędzać czas w jego pracowni. Biurko, deska kreślarska, rapidograf, suwak logarytmiczny, linijki, ekierki, cyrkle, kalkulator naukowy sprowadzony zza granicy. Wszystko to wyglądało ekstraordynaryjnie. Chciałem mu pomóc w tym czy w tamtym. Raz po raz dał narysować linię od punktu do punktu, napisać coś na maszynie, wypisać fakturę bądź rachunek uproszczony, przybić stempel.
Któregoś razu wybierał się na delegację więc poprosił abym odebrał pieczątki z drukarni oraz zakupił bloczki do faktur w pobliskiej księgarni. Odwiedziłem ów miejsca. Przedmioty spoczęły w plecaku. Fakt ten spostrzegła rodzicielka. Od razu postawiła mi zarzut przywłaszczenia cudzego mienia ruchomego. Tłumaczenie nic nie pomagało. Przez kilka dni byłem złodziejem.
PolubieniePolubienie