Studnia

Studnia przed domem jeszcze poniemiecka. Pompuję wodę z zapałem, ale jakoś nie leci. „Zapompuj najpierw!” Wlewam z blaszanego wiadra wodę z osadem piasku. Innej u nas nie ma w studni. Jak woda postoi trochę w wiadrze, to widać na dnie piasek. Czasami nawet małą dżdżownicę. Ale to najczęściej po deszczu. Kiedy mocno leje. 
A leje zawsze po południu. W lecie, gdy prawie zawsze po obiedzie jest burza. Zbierają się chmury na niebie wielkie jak bita śmietana albo sztywna piana z białek do ciasta z jabłkami. Potem chmury są szare, granatowe, aż w końcu coś trzaśnie. Wtedy szybko do domu się leci i nie pod drzewo, bo piorun jeszcze nas zabije.
A krowa na łące u sąsiadów to co? Ma przecież łańcuch na szyi z metalu, który przyciąga pioruny. Krowa nie zdąży do stajni przed burzą.
Jaskółki nisko latają i dają znać, że będzie burza. Ja już umiem czytać takie znaki, ale czemu znowu w moich myślach krowa? Czemu martwię się o tę krowę, niech sąsiadka się martwi. 

Po burzy wyłażą dżdżownice, powolne i tłuste. Zbieramy je, kiedy tata chce na ryby jechać. Niech jedzie, w końcu będzie cicho. Zbieramy je chętnie i szybko do słoika do kiszonych ogórkach. Tak jak stonki z kartofli w lecie. Jak nie ma co robić w domu, to się w polu robota znajdzie. Goni nas w pole, na słońce. Słońce praży, bo lata są jeszcze gorące. A stonek jest pełno w ziemniakach i palce będą potem żółte, jak po tym zielsku na kurzajki. Ja jakoś ich nie mam, ale chcę mieć chociaż jedną. Bo wszystkie dzieci mają na palcach kurzajki, nawet Patrycja. A jak ona ma, to ja też chcę mieć. I długie włosy tak jak ona, a nie takie pici kłaki, takie byle jakie I jeszcze to wysokie czoło. I jak się śmieję, to widać mi dziąsła, a jej nie widać. Kiedy mama mi robi „na chama” kucyki, nie dość, że marne jej wychodzą, to jeszcze mnie boli. I te wstrętne ruskie białe kokardy w ciemnoniebieskie groszki. Zrywam je z włosów zaraz za zakrętem. Wchodzę na aleję i upycham na dno tornistra. 

Droga do szkoły wiedzie przez aleję. Dłuży się tylko w zimie, bo śnieg leży i zasp pełno. Wpadam w nie po kolana. Śnieg przy takim mrozie nie zamarza, sypie się do kozaków. Nowe kozaki z Sobótki. Od razu w pierwszy dzień całe mokre. Śnieg się wsypał, bo lód się załamał w rowie i wpadłam po uda do zimnej wody. Dostanę lanie! Kozaki nie wyschły. Nawet do południa, choć pani Danusia zaraz je ulokowała na gorącym kaloryferze. Wracam do domu i stawiam je przy piecu, nie za blisko, żeby nie spalić. Już raz spaliłam moje nowe rajtuzy, czerwone, buraczkowe jak ćwikła na Wielkanoc. Przyszłam zmarznięta z przedszkola. Mama postawiła mi taboret blisko pieca. Oparłam nogi o piekarnik. Ciepło, cieplutko… Włożyłam stopy za daleko do środka, bo zwęglone miejsca na piętach i rajtuzy poszły do pieca. Już drugie tej zimy. Pierwsze poszły razem z kupą. Zrobiłam ze strachu, bo stary Anklewicz kazał mi wracać do domu, a nie po lesie samej w zimie łazić. Od tej pory już nie lubię chodzić aleją sama, zwłaszcza kiedy Iza jest długo chora i nie może iść ze mną do szkoły. Nie daj Boże znów kogoś spotkam, na przykład dużego psa. Chowam się przed nim po rowach i gubię nową czapkę. Dopiero co kupiona. Ma taki sam kolor jaki leśne jesienne poszycie. Wracam całą drogę jeszcze raz, żeby ją znaleźć. Będzie krzyk. Niedługo po tym widzę Adama M. w takiej samej czapce. Przypadek czy może moja? Jego mama często jeździ na rowerze tą drogą. Nigdy nie będę miała odwagi, aby o to zapytać.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Blog na WordPress.com.

%d blogerów lubi to: