Dla cioci Krysi
U cioci lubię jej piękne wypielęgnowane stopy. Migdałowe paznokcie i gładziutkie pięty. Zawsze taka szykowna, świeżo pachnąca. Ładne dłonie, perłowe paznokcie,
z natury kręcone kasztanowe loki. Jest tak ładnie okrągła, szerokie kołyszące się biodra, odstający brzuszek.
Jest dobra. Nigdy nie krzyczy na Agnieszkę. Żyje z własną matką jak z najlepszą przyjaciółką. Nawet koleżanki mają te same. I tak jak babcia też pali papierosy.
Ciocia ma córkę, a mimo to nigdy nie zmieniła panieńskiego nazwiska. Kiedyś zaczynam zastanawiać się nad rozwiązaniem tej rodzinnej zagadki. Gdzie jej mąż, ojciec mojej kuzynki? Był, czy istnieje jeszcze? Kiedy go wreszcie zobaczę? Nigdy nie widziałam jego fotografii. Przerzucam z ciekawością stare zdjęcia w babcinej szafie. Wszędzie tylko mama i córka, rodzina niekompletna.
Kilka razy może w roku natrafiam na jego tajemnicze ślady. Resztki po obcych, luksusowych słodyczach, błyszczące kusząco papierki. Znowu była pewnie paczka z Zachodu. Przestaję pytać, od kogo. Moje pytania dorośli zbywają milczeniem, albo obcesowym stwierdzeniem: „Ciekawość to pierwszy stopień do piekła”.
Pewnego dnia, w jasny majowy poranek, spoglądam przez okno w kuchni. Takiego psiego szczekania nie znam u naszych psów na podwórku. Podciągam firankę do góry… Czarny pudel – jak od jakiegoś państwa z miasta. Kiedyś widziałam takiego
w Łodzi, u cioci Jadzi na wakacjach. Nagle głos obcy jak echo rozchodzi się po podwórzu, dźwięczny śmiech przyjemnie świdruje mi w uszach.
Na trawie ląduje mężczyzna piękny jak Apollo, jakby spadł nagle z białej chmurki. Czarne bujne włosy, muskularne ciało atlety. Rzuca się w trawę i tak beztrosko bawi się z czarnym pudelkiem. Nie wytrzymuję. Moja ciekawość jest silniejsza niż strach przed piekielnym ogniem. Zbiegam na dół i… Hop! Wkraczam śmiało do zabawy z pieskiem.
A ten pan, taki boski, taki piękny, chwyta mnie mocno w ręce, unosi do nieba
i śmieje się, pokazując bialutkie, zdrowe zęby. Ciocia siedzi pod kwitnącą gruszą
i tryska niesamowitym szczęściem, którego nic nie zatuszuje nawet przede mną, dziecięciem. Czuję, że tego jej właśnie potrzeba, odczytuję te wiadomości w jej smutnych dotąd oczach bezbłędnie. Teraz jej niebieskie tęczówki lśnią jak turkusowa tafla górskiego jeziora. Lekko zaróżowione policzki. „Mirek, przestań! Oj! Przestań!”, woła. „Jeszcze się dziecku w głowie zakręci!”
A ja chcę się tak z nim bawić, beztrosko, śmiejąc się do rozpuku. Wieczorem podsłuchuję ich rozmowę przy starej studni:
„Ty pojedź do hotelu, ja muszę zostać tutaj.”
„Dlaczego? Jesteś przecież dorosła!”
„Mama tego nie wytrzyma, serce ma słabe, będzie płakać. Jedź, spotkamy się jutro.”
Czarnowłosy Apollo nigdy więcej po nią nie wraca. Ciocia pochmurnieje, znów przybiera smutną minę i kilka zbędnych kilogramów.
Mijają lata. Pamiętam tylko jak przez mgłę, jak brzmiał serdeczny śmiech Mirka, jak latałam w jego dłoniach wesoło pod samymi chmurami.
Pewnego dnia znowu ktoś stoi u progu cioci, tym razem z pięknymi czerwonym różami u boku. Nigdy nie widziałam na żywo, aby pan klęczał przed panią na kolanach i żeby całował ją w rękę, obiecując małżeństwo. Poruszona jestem dogłębnie, serce skacze mi pod gardło, patrzę na to widowisko, romans na scenie na ciemnym korytarzu.
Nagle trzaskają drzwi, dziadek wpada jak piorun, szarpie ciocię za rękę, ciągnie za sobą do kuchni, bije ją i obraża. Nowy zalotnik, niespełniony narzeczony, rzuca się ukochanej na ratunek. Miota się jak opętany, zasłania twarz przed dzikimi razami.
Dziadek chwyta za miotłę, bije rozwścieczony. Okłada w furii niechcianego zięcia. Czerwone płatki róż sypią się jak w trakcie weselnej ceremonii.
Tak brutalnie została przepędzona miłość jeszcze krucha i świeża, a ciocia staje się cicha i samotna, zamyka się w swoim bólu, zapomina, że umie kochać. Tyje, płacze, okrutna choroba dopada ją podstępnie i przez lata nie opuszcza.
Nikt jej już nie umie pocieszyć. Nikt nie chce wesprzeć i stanąć w jej obronie. Sama jest za słaba, aby wyrwać się spod jarzma tej dziwnej rodziny.
Babcia, jej rzekoma przyjaciółka, tak naprawdę jest z tego zadowolona. Ma ją tylko dla siebie, na wyłączność. Serce nagle przestaje ją boleć, gdy Krysia pozostaje w domu, tuż obok, że ma pewność, iż córka nie odejdzie i nie założy własnej rodziny. Że zalotnicy odpędzeni, nie zhańbią jej po raz kolejny, że nie trzeba będzie znowu opowiadać wyssanych z palca bajek o cudownym poczęciu.
Kiedy po wielu, wielu latach znów zakiełkuje niewinne uczucie w sercu cioci, przestaje je pielęgnować, wycofuje się dobrowolnie, zanim wszystko za daleko dojdzie. Odtrąca miłość, ostatnią swoją szansę, a sama się zatraca w nieszczęściu.
Zaczyna żyć życiem innych: córki, później zięcia i wnuków. Niby z nimi, a jednak tylko na uboczu. Umęczona, obita, ze złamanymi skrzydłami. Nigdy nie wyfrunie
z przeklętego gniazda.
