Złote kolczyki to wcale nie mój wymarzony prezent na Pierwsza Komunie. Chcę mieć rower, taki prosto ze sklepu, a nie składany ze starych części przez dziadka,
a mama i tata kupują mi kolczyki. Małe, cieniutkie listeczki, prawie jak dwa serduszka. Ładne, ale i tak ich nie lubię nosić. Uszy mi od nich puchną, gdy za długo je nosze.
Zaraz po Komunii ściągam je i chowam za szybę w regale, w małym kieliszku leżą nieruszane tygodniami. Aż pewno dnia po prostu ich nie ma. Zniknęły. Ktoś się nimi bawił i nie odłożył na miejsce, lub zepsuł, może zgubił?
Podejrzenie pada najpierw na mnie, ale ja od razu zaprzeczam tak wiarygodnie, że zostaje tylko jedna możliwość: Artur.
Ten płacze i odsuwa od siebie wszelkie podejrzenia.
Dostajemy od taty czas do wieczora. Przed dobranocką, której pewnie i tak teraz za karę nie będzie, kolczyki musza leżeć znowu za szybą.
Strach przed biciem sprawia, że kłócimy się między sobą. Ja obwiniam jego, on mnie. Bijemy się, obrzucamy się wyzwiskami. Żadne z nas nie chce dostać lania, bo i za co? Ja wiem, że to ja naprawdę nie byłam. Za brata nie mogę gwarantować, choć jego łzy, przysięgi na Pana Boga wzruszają mnie do żywego. Najbardziej jednak chwyta mnie za serce wizja tego, że jeśli ktoś dostanie porządne cięgi, to będzie to tyłek właśnie jego. Tak bowiem się kończą wszystkie podobne sytuacje. Nie ma winnego, więc za wszystko dostaje Artur.
Boję się panicznie bicia, dlatego nie umiem zacisnąć zębów, wziąć na siebie po prostu całej winny i zakończyć cały ten niepotrzebny teatr.
Przełykam łzy, słysząc jego gorzki płacz, widząc, jak się kurczy i skula pod ciężką ojcowską ręką, jak prosi o przebaczenie, przeprasza, że już więcej nie będzie.
Po latach wychodzi na jaw, że kolczyki ukradł kumpel taty, który za talerz zupy
i butelkę wódki pracuje z nim od czasu do czasu przy naprawie rozrechotanego kamaza.
Nie wiem, co mnie podkusza, żeby się zgodzić i pożyczyć Patrycji te nowiusieńką bluzę od dresu. Ma rozgrywki w kosza i chce dobrze wyglądać. Dopadają mnie od razu wątpliwości, czy dobrze robię, ale nie słucham zdrowego rozsądku. Szkoda… Nie byłoby nieszczęścia. Patrycja wraca z pucharem w ręku, ale bez mojej nowej bluzy, bo zgubiła niechcący. Dopiero co kupiony przez tatę na targu dres sportowy, nawet nie miał tygodnia. Zostawiła w szatni, zapomniała, a kiedy wróciła po bluzę, już jej tam nie było, ktoś po prostu zabrał.
Robi się niedobrze, gorąco, słabo.
Jak ja to powiem w domu? Nie mogę się przyznać, jak było, więc układam od razu setki lepszych od prawdy scenariuszy.
Przemyślam, zmieniam to przebieg, to zakończenie, nic jednak tak do końca nie trzyma się kupy. Ojciec mnie zbije, że byłam taka głupia. Powinnam była wiedzieć, że nikomu nic się nie pożycza. Takiego samego dresu już się nie kupi, a i za co?
Patrycja nawet nie zdaje sobie sprawy z mojego stresu. Rzuca tylko lakonicznie: „Jakoś się to załatwi”.
Idę do pokoju i płaczę. Od września mieszkam w internacie. Jakie szczęście, że Agnieszka, z którą dzielę pokój, w tym tygodniu jest chora i jej nie ma, więc mogę wyryczeć się w samotności ze złości i strachu.
Mam jeszcze cztery dni do piątku, kiedy to trzeba będzie jechać na weekend do domu. Cały tydzień trawią mnie niespokojne myśli, meczę się, układam historie. Muszą dobrze usprawiedliwić moja lekkomyślność. Wszystko jednak wydaje mi się bez sensu i głupie. Historyjki nie chwytają wystarczająco za serce. Trzeba odwieść go od bicia. Mam prawie piętnaście lat, a jak dzieciak ciągle się boje jego ręki.
W końcu mam! Jest czwartek – czas najwyższy!
Scenariusz strasznie dramatyczny i nawet będzie najpierw bolało, ale cóż, muszę ponieść karę za błędy i lepiej będzie, kiedy ja ją sobie sama wymierzę.
Gotuję wodę w elektrycznym czajniku. Robię wszystko w moim pokoju, żeby nie dopuścić do tego, by mnie ktoś zobaczył. Woda kipi, otwieram okno, wystawiam rękę i powolnym strumieniem leję wrzątek na siebie. Parzy, pali, piecze, zaciskam zęby z bólu. Jestem twarda i dźwięku nawet z siebie nie wydaję, tylko łzy niepowstrzymane toczą mi się z oczu.
Oglądam w świetle lampki własne dzieło. Czerwona plama od łokcia do nadgarstka. Ale żadnych pęcherzy. Czy będzie widać wystarczająco jeszcze w piątek? Czy utrzyma się sfingowany dowód wypadku, argument na to, że mogłam naprawdę w takich okolicznościach zgubić bluzę. Z bólu nie myślałam o niej, gdy siedziałam z poparzeniem na ostrym dyżurze.
Na drugi dzień rano rumień jest, ale do wieczora może zaniknąć, może zabraknąć na dramat. Dla pewności powtarzam więc wszystko od początku.
Zamykam się od środka w pokoju, nie idę do szkoły, bo skóra tak piecze, że bez zimnego okładu sześciu lekcji nie wytrzymam. Przeczekuję więc do popołudnia
w internacie, aż przyjdzie czas jechać do domu.
Prawie od wejścia rozpoczynam deklamować wyuczoną na pamięć opowieść, która powinna chwytać za serce. Nikt mnie jednak nie słucha, nikt nie patrzy na poparzenie. Tylko od razu krzyki, że głupia jestem i że do końca życia już mi nic nie kupi. Znoszę to wszystko bez mrugnięcia okiem, zadowolona w duszy z siebie, że wszystko się udało, plan się powiódł i nie mam po kablu siniaków.

Jedna odpowiedź do “Zgubione”
W połowie ogólniaka otrzymałem prawo jazdy. Polonez po dziadku który zalegał latami w garażu ożył na nowo. Mobilność przypadła do gusty najbliższym. Samochód przerobiliśmy na gaz bo nawet jak na tamte standardy sporo palił. Rachunki za paliwo tak nie bolały jak pojazd odmówił współpracy. Wina spadała na mnie bo przecież to kierowca powinien mieć pojęcie o pojeździe.
Tak samo było jak otrzymałem kalkulator. Któregoś dnia ktoś chciał coś policzyć, a tu ciemny ekran. Zorganizowanie baterii kosztowało sporo zachodu. Takowe sprzedawali w mieście wojewódzkim do którego mieliśmy hektar. Nasłuchałem się jaka to niezdara byłem bo spaliłem kalkulator.
PolubieniePolubione przez 1 osoba