Trzepię dywan trzepaczką. Przypomina mi poznański precel z podania o świętym Marcinie w książeczce dla dzieci. Nigdy takiego nie jadłam. U nas w wiejskim sklepie takich się nie spotka. Tylko zwykły chleb. Czasami z chrupiącą skórką, jak przywiozą dobrze wypieczony. W małym kiosku w K., w którym pracuje moja babcia kierowniczka, częściej chrupiący i zdąża się nawet gorący, bo bliżej do miasta. Wiejski kiosk mojej babci, Bazar niesamowitości, obfitości, o której marzę. I moja oaza spokoju. Tu mogę liczyć, stawiać pieczątki, podawać, zawijać, uśmiechać się miło do ludzi, tak jak się należy. Wszyscy mnie już znają. Dzieciaki przylatują
z okolicy, żeby się bawić pod sklepem z kimś z innego wiejskiego świata. Wiedzą, że jak wakacje się zaczną, to zawsze przyjadę pierwszym porannym autobusem. Trzeba wcześnie wstawać, ale ja i tak pierwsza się w domu budzę. Robię dla wszystkich kanapki. W sumie nie muszę, ale chcę, bo mama takich nie umie. Nie dociąga dokładnie masłem do samych brzegów, pasztet smaruje tylko po środku. To tak nieładnie wygląda. Wtedy też nie smakuje, zresztą z tym pasztetem i tak nie chcę chleba, bo śmierdzi. Śmierdzi wiochą – gruba pasztetowa we wstrętnym flaku. Najlepiej smakuje z chudą szynką, ale my najczęściej jemy ze smalcem. Wyskrobanym z brytfanny, w której smaży się niedzielna kaczka. Kaczek dużo, mnożą się i w nieskończoność trzeba jeść smażoną kaczkę. Tylko jajek od kaczek nikt nie je, śmierdzą zbukiem i świeżo wylęgłym pisklakiem. Do zabawy jednak starczą. Podkradamy je z kurnika, kiedy bawimy się w domek z Moniką. W ich stajniach, gdzie tak przyjemnie ciepłym, świeżym gnojem pachnie. W starym żłobie z miękkiego sianka mościmy posłanie dla dziecka, którego jeszcze nie ma, ale wkrótce przyjdzie na nasz świat, kiedy tylko Marcin przybiegnie się bawić i zacznie grać rolę taty. Ja chcę koniecznie być żoną. Po tacie to taka druga ważna osoba
w naszym małym domku. Kradniemy wszystko z domów i z ogródka, żeby tylko wyposażyć się jakoś, żeby było jak naprawdę. Marchewkę wyrywamy, zanim jeszcze dobrze wyrośnie. Taka prosto z ziemi, wytarta w trawę smakuje najlepiej. Kiedy jest jeszcze mała i pędraki nie zrobiły dziurek. Wtedy nie trzeba się brzydzić. Zielone, świeże liście pochłaniają króliki. Ślady zatarte. Liście czasami rzucamy krowom, gdy pasą się bliżej przy płocie. Nie tak jak dzieci z innych domów, ja jestem z bydłem nieobyta. Boję się podejść nawet blisko do płotu, przełamuję strach, tylko wtedy, kiedy tak na niby chcemy świętować urodziny dziecka . Tortu nam potrzeba. Biegniemy pędem na łąkę, azymut: zaschnięte łajna. Stroimy je w stokrotki, bzowe patyczki to świeczki na urodzinowym cieście. Znowu jest Marcin i urodziło się też kolejne dziecko, w końcu rodzina w komplecie. Nagle mama woła mnie i szuka, wiem, że będzie źle. Że coś nie zrobiłam, może przeskrobałam, zapomniałam, skłamałam i wszystko wyszło na jaw, a ja dobrze wiem, że nie skłamałam. Ale i tak nic to nie daje i idę prosto do bzu i wyłamuję patyka. Na swoją własne nieszczęście. Trudno się zdecydować, bo jeszcze nie wiem, za co i ile będzie razów. Bez lubię bardzo mimo wszystko. Lubię biały bardziej niż ten liliowy. Biały jest pełniejszy i taki bardziej szlachetny. Ale w liliowym jest więcej kwiatków z sześcioma płatkami. Szukam cierpliwie sześciopłatkowych i zjadam, taka recepta na szczęście. Nawet nie wiem, kto mi ją zdradził. Bzowe kwiatuszki smakują gorzko. A piękne bukiety szybko więdną w słoiku po ogórkach. Wszędzie zbieram kwiatki. Najbardziej lubię polne, chabry, maki i pachnące rumianki. Przeplatam je kłosami zboża. A jak połączę z pięknymi puszystymi trawami, wyglądają jak namalowane. Jak na obrazach w przychodni w gminnej wsi. Tuż obok plakatów, jak należy się zdrowo odżywiać. Takie małe kolorowe piramidki. Oglądam je za każdym razem
i marzę o porcji kakao w pękatych kubkach. U nas w domu jest najczęściej herbata, czarna i z cukrem. Tutaj jej nie widzę na żadnym plakacie, tak samo jak żółtego sera z dziurkami nie spotkam w naszych kanapkach. Bardzo lubię ser biały, najbardziej ze świeżą rzodkiewką i drobno posiekanym szczypiorkiem. Albo ze śmietaną i z cukrem, ale to tylko kiedy mama robi naleśniki. Nasz obiad-marzenie. Często marzę. Marzę o pięknych rzeczach, które widzę na obrazach, kiedy jedziemy do lekarza do dużego miasta. Na wielkim obrazie w złotych ramach szaleją dzikie fale. Jeszcze nigdy nie byłam nad morzem. Nad wodę chodzimy bardzo rzadko. Nie ma czasu, trzeba ciągle pracować i sprzątać. Poza tym tam jest niebezpiecznie. Nie umiem pływać. Mama za to nurkuje i pluska się jak ryba. Patrzę na jej popisy w wodzie i myślę, że nie znam takiej mamy. Naucz mnie też tak pływać! Żałuję wypowiedzianej prośby. Roześmiana wrzuca mnie do wody, a ja tonę. Czy ja właśnie umieram!? Wokół mnie tylko mętna woda, zbełtana i brudna. Brzydzę się brudu, wstydzę się, że nie umiem pływać. Jaki wstyd się, że się boję!
