Udawanie

Żeby się dobrze bawić, nie musimy mieć zabawek. Starcza nasza dziecinna wyobraźnia, bujna fantazja bez końca w snuciu barwnych opowieści albo udawaniu kogoś, kim się nie jest.
Uwielbiam się w to bawić, a najbardziej z Agnieszką. Przebieramy się w babcine ciuchy, zarzucamy kolorowe chusty na ramiona i w ciągu zaledwie minuty jesteśmy starymi Cygankami. Wróżymy sobie z ręki. Albo chcemy porwać Artura. On jest jeszcze mały i nie trzeba dużo, aby uwierzył w nasze bajki. Grozimy mu, rzucamy na kolana, od tej pory musi nam wiernie służyć. Znosi nam z ogródka pomidory, chociaż wiemy, że nie wolno nam ich zrywać. Kraść porzeczki i agrest z krzaczków, rosnących pod baczną opieką dziadka. Stary sknera nie pozwala nam obrywać smacznych owoców. Dlatego wysyłamy właśnie Artura, a same stoimy na czatach. Jak ktoś od dziadka oberwie, to na pewno on. Takie jesteśmy dla niego wstrętne, lecz jakoś mi go nie szkoda. Pod przebraniem przecież wcale nie jestem jego starszą siostrą, która musi mieć go ciągle pod opieką.
Bardzo lubię udawać cudzoziemkę, która przyjechała z dalekiego kraju. Świetnie udaję francuską wymowę, bo znam kilka słów od babci Jasi i wiem nawet, jak policzyć do dziesięciu.
Dusimy się z Agnieszką ze śmiechu, kiedy Artur łatwo wierzy w nasze wierutne kłamstewka.
Agnieszka kłamie jeszcze lepiej od mnie. Nawet ja połykam jej opowieści bez mrugnięcia okiem. Nie wątpię w jej słowa, kiedy wymyśla ściskające za serce historie, że jest śmiertelnie chora i nie dożyje pewnie następnego lata. Muszę więc jej służyć. Spełniam posłusznie jej zachcianki, podstawiam pod nos ukradzione mamie smakołyki, oddaję nawet swoje cukierki, zbiór pocztówek, najpiękniejsze znaczki z klasera, choć wiem, że nie wolno mi ich dotykać.
Zabawa w udawanie podoba się też innym dzieciom w wiosce. Starsze udają przed młodszymi, a dziewczęta przed chłopcami. Jesteśmy duchami z zamku, czarownicami, porwanymi dziećmi, które szukają prawdziwych rodziców.
Osiągam szczyt popularności u rówieśników, kiedy wynajduję nowy język. Żadne bzdury. Mówię nim biegle, dzieląc zgrabnie słowa na sylaby, a między sylaby wciskam małe, nic nie znaczące „wene”. Zmienia ono polski w całkiem nową językową konstrukcję. Najpierw wtajemniczam Monikę, potem Patrycję, Agnieszce też mówię, o co chodzi, ale ona nie ma zdolności do języków i nigdy się tego poprawnie nie nauczy.
„Wene-dzień wene-do-wene-bry! Wene-jest wene-mo-wene-że wene-Mo-wene-ni-wene-ka wene-w wene-do-wene-mu? Wene-nie? Wene-bar-wene-dzo wene-szko-wene-da…”
Pozostaję przez lata mistrzynią w paplaniu bez zająknięcia tych naszych dziecinnych bzdur.
Często udaję, że jestem kimś innym, że się nie boję, że umiem, że dobrze wiem, że znam, że też czytałam… Chcę być najlepsza, nie robić błędów, nie pokazać słabości, których mam bez liku.
Kłamię, że nie bolało, kiedy upadam z roweru, a Piotrek z boku patrzy. Nie opowiadam nikomu, jak jest u mnie w domu. Wstyd się przyznać do tego wszystkiego. Nikt i tak nie uwierzy, nie zrozumie. Lepiej niech myślą, że jest świetnie.
Mam bujną wyobraźnię. Kiedy odłożę książkę, zamknę oczy, przez moment naprawdę wierzę, że jestem tą najpiękniejszą, najszczuplejszą, z bogatego domu. Uwielbiana przez wszystkich, kochana, podziwiana przez najfajniejszych chłopaków.
Co wieczór leżę obok cioci Krysi na wersalce przez telewizorem, kiedy leci program Kaszpirowskiego. Kiedy uzdrowiciel zaczyna odliczać, chcę wpaść w trans szybko, bo święcie wierzę, że gdy otworzę oczy, będę inna, zniknie ten wstrętny, odstający brzuch, którego tak nienawidzę. Będę piękna! Czy ciocia, też okrągła, podobnie jak ja o tym marzy? Czy czyta tak jak ja co wieczór baśń o brzydkim kaczątku, którego nikt nie lubi, każdy je odtrąca, aż do dnia, kiedy przybiera białe pierze i wszystkich dokoła sobą zachwyca. Obiecuję sobie, przysięgam w duszy, że tak kiedyś i ze mną właśnie będzie.
Jednak kiedy budzę się we własnym ciele z półgodzinnego transu, znowu pryskają marzenia i wszelkie nadzieje. Tłuste włosy, jeszcze więcej ropnych pryszczy i ani kilograma nie schudłam, bo spodnie nadal cisną.
Z rozpaczy i rozczarowania ładuję w siebie kolejne kromki, zapijam słodką herbatą
i w myślach obwiniam tylko samą siebie. Czemu nie jestem powściągliwa, czemu nie potrafię przechytrzyć głodu? Dlaczego nie zjem porcyjki jak eteryczna księżniczka, dzióbiąc w okruszkach godzinkę i być od tego syta? Na zawsze syta!!!
Jem, biczując się, karcąc za każdy kęs, co figurze nie służy. Będę jeszcze brzydsza, jeszcze grubsza, bardziej pryszczata, fe, fuj, obleśna!
Patrzę na inne dziewczyny z zazdrością i oblewam się rumieńcem wstydu. Wciągam brzuch, ściskam do bólu skórę na tłustych udach. Walki tłuszczu, gruba, pasztet, obleśniak, zero, nic niewarta istota.
Wstydzę się siebie przez lata. Unikam luster, a kiedy przypadkiem spojrzę we własne oczy, odwracam się z obrzydzeniem, uciekam czym prędzej od samej siebie.
Wpadam w obłęd, w pułapkę bez wyjścia, ale dobrze się ukrywam przed naiwnym otoczeniem. Przecież trenowałam latami udawanie. Jem jak w amoku, połykam łapczywie, kompletnie bez uczucia sytości, ciągle na wiecznym głodzie. Potem wkładam palce do gardła i oczyszczam się z nadmiaru obżarstwa. I tak codziennie, jak według jakiegoś wewnętrznego rytuału.
Po dwóch latach odkrywam inną metodę i ta zdaje się lepiej funkcjonować, bo szybciej chudnę. Nie jem nic prawie. Śliwka, dwa jabłka, pół kromki chleba na cały tydzień.
Poznaje Oliwię, obiekt westchnień wszystkich facetów. Sylwetka marzenie, płaski brzuch, nogi jak dwa patyki, tak jak ja właśnie chcę. Cały jej sekret to narkotyki. Bierze, nie musi jeść. To ona wprowadza mnie w ten świat na haju i wkrótce przeżywam tak cały rok… Omamiona złudzeniami, że jest fajnie, szczupła, prawie nie śpiąca, wiecznie w drodze od knajpy do knajpy i w tańcu techno, sztucznej iluminacji. Rzucam się w ramiona kolejnych wielbicieli, mam też mnóstwo znajomych od jointa. I na szczęście ciągle jeszcze przebłyski, że tak naprawdę tonę, a przecież chcę żyć zupełnie inaczej i zupełnie gdzieindziej.
Odruchem samoobrony rozplątuję ciasny kokon i wyciągam rękę do słońca. Nie wiem, skąd nagle ta siła, czemu szukam ratunku. Pytam samą siebie, co mną kieruje, kto i dlaczego wyciąga mnie wiecznie na prostą? Jak to nazwać? Matką Naturą? Panem Bogiem? Odruchem samozachowawczym? Czy po prostu jednak miłością?

Jedna odpowiedź do “Udawanie”

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Blog na WordPress.com.

%d blogerów lubi to: