Stare fotografie

Dla mojej mamy

Często oglądam u babci stare zdjęcia. Czarnobiałe fotografie z poważnymi twarzami. Rzadko kto się na nich uśmiecha. Najczęściej patrzą na mnie zmęczony oczy. Oczy wystraszone. Oczy poważne albo zamknięte, czasami na wieki wieków amen. Bo u babci w pudełku, chyba po jakichś butach, najwięcej jest fotografii z pogrzebów. Czarnobiałe, makabryczne obrazy. Zapadnięte policzki, splecione białe dłonie z ciemnymi plamami w miejscach paznokci. Palce zawsze oplecione różańcami. Wokół trumny zebrana rodzina. Wszystkich nawet nie znam. Zjeżdża ją się albo na pogrzeby, chrzciny albo na wesela.

Najbardziej przeraża mnie zdjęcie małego dzieciątka w białej trumnie z pierzynką jak ze śniegu. Na nóżkach, na haftowanym beciku, mały bukiecik różyczek. Pewnie były czerwone. Kontrast na zdjęciu jest duży. Czemu musiało umrzeć to dziecko, babcia nie umie mi wytłumaczyć. „Kiedyś dzieci często umierały”, mówi, „I dobrze jak umarły po chrzcie.” Wtedy jeszcze wolno im było pójść do nieba. Przed chrztem bramy raju pozostają zamknięte nawet przed takimi niewiniątkami. Nie zgadzam się z tym i długo myślę, że nikt im nawet szansy nie dał na spróbowanie życia. Na wybranie między złem a dobrem, na rozważenie, na której drodze postawią swoje nóżki. Zastanawiam się czasami, czemu życie jest takie niesprawiedliwe i okrutne.
I dlaczego również dla niewiniątek. Bo tak je przecież w Biblii się nazywa. Samych sprzeczności doszukuję się w Piśmie, które trzeba uważać za Święte.

Najbardziej lubię zdjęcia z wesel, chociaż takich jest u babci niewiele. Ludzie są na nich częściej uśmiechnięci, a babcie i stare ciotki mają włosy w lokach i w fryzurach dziwnie wysoko upiętych. Na tę okazję ściągają swoje chustki, z którymi na co dzień się nie rozstają. Długo przyglądam się tym, których przecież dobrze znam, a na zdjęciach z trudem rozpoznaję. Wiejski karnawał, przebieranki, czy może dwa życia tak od siebie różne? Jedne trudne, bolesne, często zalane alkoholem, umęczone pracą, chowające się po kątach przed ciężką ręką męża. Drugie jest tylko od święta, w wystawnych strojach, z koralami w głęboko wyciętych dekoltach, obwieszone krawatami w śmieszne groszki albo w kolorową kratkę, z włosami zaczesanymi do tyłu na brylantynę i z wreszcie przyciętymi krótko pazurami. 

Lubię jedno zdjęcie, na którym babcia stoi jako panna młoda a dziadek w mundurze obejmuje ją ramieniem. Przystojny i lekko uśmiechnięty, zadowolony jakby dopiął w końcu swego. Babcia nieco niepewna, dużo niższa od niego, w oczach jak zawsze ma melancholię. Smutek od niej bije i spogląda przed siebie nieobecnym wzrokiem. Obok niej jej rodzeństwo. Ciotka Sabina ładna i szczupła. Mała, jeszcze dziecko, Zośka i śmieszny jak zawsze z wyglądu wujek Felek. Nigdy nie grzeszył urodą. Dogrzebuję się w pudle zdjęć i z jego wesela. Późnego, dobiega prawie pięćdziesiątki, gdy ślub zaaranżowano z pewną wdową, której nikt wcześniej nie znał. A ona choć o wszystkich wszystko wiedziała, informacji o sobie bardzo szczędziła. Po kilku latach uciekła od niego. Tajemnicza Tereska, do dziś nikt nie wie, czy żyje i gdzie się podziewa. Nikt też nigdy jej nie szukał. Zabrała się i poszła, wyciągając Felkowi z portfela pieniądze. Były mąż najbardziej ją za to przeklął. Pradziadkowie na zdjęciach to poważni panowie w spodniach do połowy łydki, z obowiązkowym wąsem i w czapkach z daszkiem. Prababcie to przysadziste panie w czarnych długich sukniach. Buty na lekkim obcasiku i staromodnie przycięte na pazia włosy. Wszyscy tacy sztywni się wydają, jakby nigdy nie byli młodzi, jakby życie im za bardzo ciążyło. Oddaleni od siebie, jacyś tacy sobie obcy. Dystans bije okropny między nimi, mężem i żoną, ale także między rodzicami i dziećmi. Dzieci stoją w szeregu, żadne się nie uśmiecha. Włosy przyczesany na boczek, spłoszone te dzieci, takie zahukane. Nikt nikogo nie obejmuje, nie siedzi na kolanach, nie dotyka, nie przytula do ciepłego policzka. Chłód i obojętność biją z każdego starego zdjęcia. Kiedy spoglądam na dzieci, serce kraje mi się i miałabym ochotę przytulić każdego z osobna. Małe, drobne ciałka, wystraszone spojrzenia, włosy przystrzyżone jak od garnka, proste biedne ubrania. 

Moja mama wzrusza mnie najbardziej. Jej oczy są takie duże, okrągłe i patrzą tak przenikliwie, przykuwając moje spojrzenie. Mama siedzi obok wielkiej szkolnej tarczy. To jej pierwszy rok nauki w wiejskiej podstawówce. Fartuszek z białym kołnierzykiem, ręce grzecznie położone na biurku. Wyprostowana, tak jak się należy, jak powinna siedzieć pilna uczennica. Grzeczna dziewczynka. Na innej fotografii znowu ten sam wzrok. Skrzyżowane nogi w opadających za dużych pewnie rajstopach. Wełniana czapka, przykrótkie palto. Mała Grażynka, drugie dziecko z czwórki rodzeństwa, a byłaby ich dziesiątka. Przeglądam kolejne zdjęcia i wyławiam wszędzie te same spojrzenie. Strach, zażenowanie, brak zaufania do samej siebie, do świata może, tego nie wiem, ale czuję, że nie jest jej dobrze. Stoi zawsze trochę w cieniu, w drugim rzędzie, jakbym bała się, że sama nie da rady zagrać w życiu na pierwszych skrzypcach. Lekki uśmiech pojawia się tylko raz, nieśmiało. Ale wtedy przeszedł już dawno jej czas dzieciństwa. Czarne włosy, piękne oczy w ciemnej, wyrazistej oprawie, szczupła, wysportowana sylwetka. Stoisz pielęgniarskim stroju, zdałaś właśnie maturę. Zastanawiam się, kim wtedy byłaś i co z ciebie jeszcze zostało? Co odeszło, czego nigdy nie poznałam? O czym wtedy myślałaś, miałaś może jakieś marzenia? Co było tematem twoich rozmów, o czym opowiadałaś siostrom, koleżankom, które wtedy jeszcze były w twoim życiu? Uszami wyobraźni słyszę, jak śmiejesz się z rodzeństwem wieczorem, zasypiając w jednym wielkim łóżku w zimnym, nieogrzewanym pokoju na piętrze. Którą siostrę najchętniej trzymałaś za rękę, kto był ci najbliższy? 

Wertuję pudło dokładniej, szukam cię znowu jako dziecka. Jest zdjęcie z Pierwszej Komunii… Potem kolejne obok wózka z noworodkiem, a ty sama na fotografii taka jeszcze malutka. Co czułaś, gdy zostałaś sama, gdy byłaś tą drobną dziewczynką, kiedy moja babcia, a twoja mama, poszła na długie miesiące do psychiatryka. Zabrano wam najmłodszą siostrę i oddano do domu dziecka. Wiem, że ją bardzo kochałaś, że tęskniłaś. Waszą trójkę starszego rodzeństwa rozdano najpierw po obcych domach, żebyście po prostu przeżyli bez matki. Potem, gdy czas się dłużył w nieskończoność wróciliście do ojca, który nie umiał was nigdy przytulić. Długie były te sześć miesięcy. Zniszczyły wasze gniazdo, zabrały ci beztroskę, spokój i dziecinną ufność, że kiedyś jeszcze będzie fajnie, że będzie ciepło, ugotowane i że po szkole, drzwi twego domu będą znowu dla ciebie szeroko otwarte. Chciałaś jak inne dzieci wrócić do mamy, usiąść z nią przy stole, opowiedzieć jej, czego się nauczyłaś, poskarżyć, że stara nauczycielka znowu się darła na Mietka i ciągnęła go boleśnie za uszy. A ciebie zostawiła w spokoju, bo jesteś najlepsza w matmie. Lecz mamy nie ma i nie wiesz, kiedy wróci. Zaglądasz do pustych garnków na piecu, głucho w domu i zimno w każdym kącie, a tata pewnie pije z chłopami po pracy. 

Zakasujesz rękawy i ruszasz do ciężkiej pracy, ty mała, filigranowa Grażynka. Pierwsze pranie, potem pierwszy obiad. Wynajdujesz w ciemnej zmurszałej piwnicy dwa ostatnie ziemniaki i sfilcowaną marchewkę. Końcem zimy brakuje wszystkiego. W kurniku ani jednego jajka. Zimą nie niosą się kury, więc biegniesz do wiejskiego sklepu i prosisz tak jak mama to nieraz robiła. Obiecujesz, że oddasz wszystko, co do grosza, gdy tylko tata wróci z pracy, bo teraz jeszcze nikogo nie ma w domu, a tobie głód ściska chudziutki brzuszek. Szepczesz cicho słowa prośby, mimo wszystko dochodzą do niejednych ciekawskich uszu. „Przyjdź na pole kamienie zbierać”, rzuca stara gruba sąsiadka. „Zarobisz, żebrać wtedy nie musisz, nie będziesz brać na krechę, przecież nie masz dwóch lewych rąk.” Bierzesz jej słowa do serca i od tej pory służysz po ludziach jak mały parobek, dziewczynka na posyłki. Masz w sobie te geny służebne, ludzi ciężko pracujących za twardą pajdę chleba. Nie skarżysz się, nie płaczesz, idziesz po szkole tam, gdzie twych rąk potrzeba. Tak jak już wcześniej twoi rodzice i dziadkowie. 

Pracować umiesz za dwoje, szybko, dobrze i do samego zmroku. Czasami siedząc w buraczanych grządkach, przyglądasz się bawiącym się w oddali rówieśnikom. Nasłuchujesz ich głosów wesołych, radosnych dziecięcych krzyków. Tak byś chciała do nich pobiec, pobawić się w berka, w ciuciubabkę, poganiać się z nimi do upadłego, pośmiać do rozpuku. Zamiast tego obowiązek i harówka zastępują ci beztroskie dzieciństwo. 

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Blog na WordPress.com.

%d blogerów lubi to: