Anna, co za imię piękne, proste a jednak magiczne. Odkrywam, kreśląc je na papierze, że kiedy napiszę je od końca, też będzie Anna niezmiennie. Moje pierwsze zabawy słowem. Lecę z odkryciem do mamy. „Popatrz mamo, popatrz, co odkryłam!” Mama siada ze mną przy kuchennym stole. Już sprzątnęła dawno po obiedzie. Rozkłada papier i kreśli swoim pięknym, równiutkim pismem jak brzmi jej pełne imię: Grażyna Anna. To już drugie odkrycie. Ach, jak jej zazdroszczę że należy do grupy tych kobiet, Ań, Anulek, Aneczek. Też chcę się tak nazywać. I odtąd w mych skrytych myślach, ale i w zabawach w domek na łące, każę rodzeństwu i koleżankom na siebie tak wołać, bo tak jest dla moich uszu dużo piękniej. Marzę, że kiedyś, gdy będę już duża i sama o sobie decydować, pójdę do sądu i zmienię się też w taką Annę. Będę jak mama, jak prababcie, jak matka Maryi świętej. Kiedyś na lekcji religii o nie usłyszałam i od tej pory też w nią mocno wierzę, bo jest dobra i kochającą. Tak jak moje prababcie. Buduję w maju ołtarzyk dla Anny tej od Matki Boskiej, stawiam w buteleczce pachnące konwalie. Teraz mam w niebie nie tylko świętą matkę ale i świętą babkę.
Prababci Anny od strony mamy mojej mamy nigdy nie poznałam, ale za to słyszałam o niej wiele historii i czuję się z nią blisko związana. Chodzimy z babcią na groby prawie codziennie. Dla jej matki zawsze są najpiękniejsze kwiaty. Te najszlachetniejsze wycina w ogródku właśnie dla niej. Purpurowe róże i prześliczne dalie.
„Miała dobre serce”, tak opowiada mi babcia, „ale i ciężkie życie”. Czworo dzieci, częste poronienia, bo za późno wychodzi za mąż, nieszczęśliwie, pchnięta przez rodzinę do tego kroku. Jej mąż, mój pradziadek, Jan, tak do końca to on jej nie chce. Szuka szczęścia u innych kobiet, odchodzi, potem, po nieudanych romansach, wraca na kolanach i obiecuje poprawę, lecz znowu kiedyś zostawia.
Kiedy pojawia się po miesiącach zatracenia, moja babcia, jako mała dziewczynka, słyszy kłótnie rodziców a potem ich nocne godzenie się w łóżku. Nad ranem, kiedy już trzeba wstawać do pracy, prababcia siada wielkiej misce z wodą i z octem. Żeby nie było dzieci, bo czwórka z takim ojcem, to i tak już kara boska. Babcia wyjaśnia mi w ten sposób tajniki zapobiegania niechcianej ciąży: przebieg irygacji pochwy. Pytam ją o skuteczność takiej techniki z myślą, że może kiedyś podsunie ją mojej mamie. Babcia uśmiecha się tylko i opowiada swoją historię o skrobankach, po których przestaje wierzyć w moc octu. „Takie jest już życie”, wzdycha, „ma się urodzić, to się urodzi, tak jak Pan Bóg zechce, a nie jak chcą ludzie”.
U jej matki skończyło się na czwórce. Dziadek był długo poza domem. Za to inne kobiety po całej Polsce ścigały go za ojcostwo. Czasami pytam, dlaczego prababcia go nie rzuciła. Zasłużył na to nawet w moich dziecięcych oczach. „Z nią miał ślub kościelny, a poza tym sama by nie dała rady we Francji. Nigdy nie nauczyła się języka.” Czuję rozgoryczenie, życzyłabym jej całkiem inaczej. Kiedyś moja mama mi zdradza, że przez takie życie prababcia rozchorowała się psychicznie.
Po wojnie wrócili z emigracji z Francji do Polski. Ona, chora kobieta, a pradziadek w aurze tego, który się troszczy, trzyma w garści rodzinę, a ona tylko przed domem na ławce siedzi i gada głupoty. Tak widziała ich wieś, nie znając prawdziwej historii.
Mimo wszystko dzieci i wnuki ją kochają, bo ma serce przeogromne. Umie przepowiadać przyszłość, a nawet swoją chorobę i śmierć, która przychodzi dokładnie w Dzień Matki. Kiedy umiera, odwiedza w nocy swoje wnuków. Znam tę historię dokładnie. Moja mama, jej brat i siostry przeżywają wszyscy to samo nad ranem. Spotkanie z jej duszą, która opuściła obolałe ciało. Jeszcze nikt nie wie, że ona leży w łóżku zimna. Pradziadek odkrywa to dopiero rano, gdy nie wstaje na śniadanie. Moja mama i cała trójka jej rodzeństwa widzą świtem swoją babcię ubraną na czarno, czują jak siada przy nich, na ich łóżkach, kładzie zimne, ciężkie dłonie na ich zdjętych przerażeniem ciałach. Nie mówi ani słowa, patrzy tylko smutno. Mama chce krzyczeć: „Babciu!” Głos jej grzęźnie w gardle. Widzi babcię, jak zbliża się do Jadzi, potem do Celiny i do Mietka. Ostatni gest jeszcze, macha do nich dłonią bladą i gdy pierwsze promienie słońca wkradają się do ciemnego pokoju, jej postać znika tak samo szybko jak przyszła.
Drugą prababcię Annę znam i spotykam ją często, bo chodzimy z dziadkiem do niej codziennie. Mieszka na samym końcu wioski w domu z dużym podwórkiem. Kury, kaczki, indyki i stado gołębi. Burek na przykrótkim sznurku, którego omijam szerokim łukiem. Wszystko pachnie tu ciepłą stajnią. Tak jak prababcia, która siedzi prawie zawsze to w kurniku, to w chlewie, a to w mrocznej stajni. Zawsze w fartuchu, w gumowcach z filcem i z chustką na głowie. Wiem, że ma siwe włosy, bo widzę kilka kosmyków, które wystają jej spod kolorowego materiału chustki. Wzorek, jakby w pawie oczka na codzień, a do kościoła na nadzielę chustka w kwiaty z frędzlami. Czasami mam ochotę pociągnąć za jej rąbek, chciałabym odkryć tę tajemnicę. Ma włosy krótkie czy długie? Nie odważam się jej nawet spytać. Prababcia z dziećmi nie rozmawia, nie pyta, nie zagaduje nas jak inni dorośli. Skupiona jest tylko na tym, co czyni, tylko praca i praca, z kąta w kąt z miotłą, z wiatrem z wody ze studni, z paszą dla bydła, z workiem ziemniaków na plecach, aż do późnej starości. Nie, żeby nie było pomocy, ona po prostu bez ciężkiej roboty żyć nie umie. Słyszę kiedyś rozmowę taką, że prababcia bardziej krowy i świnie kocha jak swoje dzieci i że lepiej się w polu w grządkach buraków czuje niż w kuchni przy garnkach.
W domu prababci gotuje i piecze jej synowa, ciocia Hela, żona Lucjana, najmłodszego syna. Prababcia struga tylko ziemniaki. Każdy wie bowiem, że nikt tego lepiej i szybciej nie umie, a skórka , która spada do wiadra na odpadki, wychodzi jedynie spod jej noża taka cieniutka.
Pewnego dnia prababcia spostrzega, jak ją obserwuję ukradkiem przy obieraniu ziemniaków. Idzie bez słowa do szuflady, wyciąga mały nożyk z drewnianą rączkę i wkłada mi go w palce. Podsuwa mi mały stołeczek i gestem ręki pokazuje, abym obok niej usiadła. „Patrz uważnie”, mówi.
Czuję, że zaczyna się dla mnie ważna lekcja. Spod jej palców lecą obierki cieniutkie równiutkie i w takim tempie, że jestem zaczarowana. A ona uśmiecha się do mnie i pokazuje srebrne zęby. „Teraz ty, jesteś sprytna, też tak kiedyś będziesz umieć.” Nigdy mi nie daje powtórki z niezapomnianej lekcji w kuchni, nigdy więcej mnie nie zachęca do uczenia, nie ma czasu w jej życiu na zbędne rzeczy. Ona kocha swe ciężkie obowiązki. Codziennie doi cztery krowy w ciemnej stajni za domem mieszkalnym. Między budynkami rozłożony jest chodnik z czarnej gumy. Rozgrzany tak w lecie od słońca, że można się poparzyć. Broń Boże stąpać nim bosą nogą. Kiedy słyszę, że gumiaki prababci kwiczą na chodniku, jest czas, by biec za nią. Biorę mały stołeczek i siadam w kącie stajni. Prababcia wie, że jestem obok, ale gada tylko z krowami, wyciera czule ich wymiana białą szmatą, płuczę ją w ciepłej wodzie i wyżyma. Cycek za cyckiem. Krowa za krową. Klepie wielkie zwierzęta po zadku, przesuwa je delikatnie na bok, siada obok w rozkroku. Pierwszy strzyk mleka uderza o dno metalowego wiadra i zaczyna się muzyka. Koncert na cztery dojki w stajni się zaczął, więc siedzę cichutko i słucham. Czekam z cierpliwością na kubek ciepłego mleka z pianką, prosto od krowy z białą łatą na oku. Tę lubię najbardziej, bo jest ładna i ma takie śmieszne rogi, jeden odstaje w tę stronę co nie trzeba.
Tylko raz jedyny prababcia pokazuje mi jak się ciągnie za dojki, żeby popłynęło mleko. Usadzą mnie między swoje kolana i przysuwamy się do siebie, kładzie szorstkie dłonie na moje i ciągniemy wspólnie. Potem wolno mi samej spróbować, ale nie spływa ani jedna kropelka mleka. „Poleci”, mówi, „ gdy będziesz miała siłę w palcach, musisz jeść i być duża”.
26 lipca wszyscy zjeżdżamy się do prababci na jej imieniny. Wtedy pozwala sobie na półdniowy odpoczynek. Siada z gośćmi przy stole, nie krząta się jak zwykle. Nam dzieciom wciska do ręki po kryjomu pieniądze na odpust świętego Krzysztofa. Albo na lody. Wozi je taki pan, strasznie gruby z białej syrence i trąbi. Wtedy się właśnie leci. Ale trzeba mieć pieniądze. Uwielbiam te zjazdy u niej, biesiadę przy suto zastawionym stole w kuchni. Dorośli grają w karty, piją wódkę, palą papierosy bez filtra i śmieją się do rozpuku. Jest wesoło. Ona, jak królowa po środku wokół swoich dzieci. Ma chustkę w maki, a jej srebrne zęby spostrzegam tego wieczoru nawet kilka razy w szerokim, na codzień tak rzadkim uśmiechu.
My dzieci siedzimy z boku na złożonej wersalce prababci, bo ona śpi zawsze w kuchni. Wącham jej poduszki, które leżą obok ułożone w stosik. Zapach stajni, ciepły, przyjemny, prawdziwa woń prababci Anny. Chyba ją nawet kocham.
