Poranne wstawanie

Zawsze budzę się pierwsza. Śpimy na górze. W babcinym domu cisza jeszcze zalega. Słychać tylko kury za oknem, gdaczą miarowym tonem już co najmniej od godziny. Kiedy pierwsze promienie wschodzącego słońca padają na makatę nad babcinym łóżkiem, szeroko otwieram lekko dotąd przymknięte oczy i patrzę ze zdziwieniem na grę światła poranka i nocnych cieni wokoło. Promienie słońca lądują na złotych niciach ściennej ozdoby. Stary i brzydki obraz w kolorze kawy z mlekiem nabiera porannej urody, tak samo ulotnej jak godziny świtu. Złota nitka błyszczy, mieni się, daje się pieścić słońcu. Teraz dopiero widzę żeńców z sierpem
i kosą w wielkich, nieproporcjonalnych do reszty dłoniach. Stawiają snopki świeżo skoszonej pszenicy. Chłop w siermiężnych butach i baba z chustą na głowie. Na brzegu spódnicy do kostek też złotej nitki, cieniutkie frędzle. U góry na makacie czytam napis: „Szczęść nam Panie Boże!” Piękne równiutkie i też złote literki. Kiedy promienie słońca rozchodzą się po suficie, kogut pieje donośnym „kukuryku”. Wstaję cichutko, na palcach, nie chcę zbudzić babci. Lubi sobie pospać. Wymykam się z pokoju, jednak zdradza mnie stara klamka z cienką czarną rączką, która przeraźliwie skrzypi. Babcia porusza się na łóżku: „Wracaj pod kołdrę, na dole jest jeszcze zimno.” „Idę tylko siku”, uspokajam ją, choć plany mam całkiem inne.
Z nadzieją nasłuchuję odgłosów z dołu. Może dziadek już smaży dla nas jajka sadzone i miesza czarną herbatę z cukrem w aluminiowym kubku. Te odgłosy tak mnie uspokajają. Wtedy czuję się naprawdę w domu. 

Niczego jednak nie słyszę. Schodzę po schodach jeszcze poniemieckich, jak wszystko w tym starym domu. Kiedyś mieszkał tu mleczarz z rodziną. Tam, gdzie babcia i dziadek mają teraz komórkę na węgiel i drzewo, był nawet mały sklepik
i skup mleka. W oknach kraty jeszcze zostały i stary stół – lada. Dziadek używa go do roboty, do piłowania, wbijania gwoździ, a ja czasami myślę sobie, że mi tego stołu tak szkoda. Ma takie piękne kręcone nogi, cztery spirale, kolumny w królewskim pałacu. Jakoś nie pasuje tutaj taki szlachecki mebel. Stoi samotnie pośród rupieci i brudu. Myślę, że nie rozumie się z resztą gratów i marzy tak jak ja
o pięknym domu, gdzie znajdę mu właściwe miejsce. Wyczyszczę go z kurzu
i pajęczyn i pięknie wypoleruje. Pościelę na nim biały koronkowy obrus, co rano ustawiać będę na nim francuskie filiżanki z cieniutkiej porcelany. U babci stoją tylko na wystawie w oszklonej szafie. Będziemy z moimi gośćmi siorbać małymi łyczkami czarną kawę, taką samą jak z paczki od Niemców, co tu kiedyś w mleczarni mieszkali. Nigdy jej nie zapomnę. Złoto-czarne opakowanie, a w środku już zmielony drobniutki aromatyczny proszek. Nawet nie trzeba używać młynka, dziadek chowa kawę w barku wśród swoich skarbów, tych wszystkich przechowywanych na specjalną okazję. Nigdy tam nie wolno mi zaglądać. Kiedy w lecie wszyscy zjeżdżają się na jego imieniny, można wreszcie otworzyć zagraniczną paczuszkę. Jadzia, jaką ukochana córka, ma zaszczyt rozciąć złotą folią. Po całej kuchni od razu rozchodzi się aromat najpiękniejszy jaki znam. Tak pachnie wielki świat, tajemnicze Niemcy, dobrobyt za granicą. Każdy dostaje po szklance parzonej kawy z grubą pianką, wysoką na dobry centymetr. Mnie pozostaje tylko aromat, bo dzieciom kawy nie wolno. Rozsiadam się między dorosłymi wygodnie na wersalce
i wciągam zapachy, żeby nie zapomnieć, będzie trzeba jeszcze czekać kilka lat, aż przyjdzie znowu taka paczka z ukrytym w środku dobrobytem. 

Kiedy szlachetny proszek się kończy, błagam o torebkę z napisem w śmiesznym, obcym języku. Celina zbiera, podobnie jak ja i moja kuzynka Agnieszka, opakowania po zachodnich towarach. Złotka po czekoladzie, papierki po gumach do żucia, nawet puszki po Coli, ale te to rzadkość, najdroższy w handlu wymiennym okaz. Żeby mieć taką puszkę na swojej wystawie, musiałabym oddać całą kolekcję uzbieraną do tej pory. Dlatego przez lata patrzę jak zaczarowana na zbiór Agnieszki, która ma ojca gdzieś na Zachodzie i bezpośredni dostęp do takich dobrodziejstw. Agnieszka jest chytra i nigdy się niczym nie dzieli, za to umie się chwalić i doprowadzać mnie szybko do płaczu. Zwłaszcza, kiedy kłamie, że coś jej niby ukradłam z jej świętych niemieckich złotek składanych w pudełkach po czekoladkach. Jej mama, ciocia Krysia, od razu w takie bajki wierzy i wygania mnie za karę na górę. Nigdy nie zapyta mnie, czy to aby prawda. Celina oddaje mi jakimś cudem paczkę po kawie. Dumna pokazuję ją Agnieszce. A co! Niech mi po zazdrości! Układam z namaszczeniem złoto-czarny papier między moje bardzo skromne do tej pory skarby. Wtedy zauważam ten napis: DALLMAYR.

DALLMAYR… DALLMAYR… DALLMAYR…

Czytam i czytam, powtarzam w kółko to śmieszne połączenie liter. Obce w języku polskim. Y w ogóle między A a R nie pasuje… Co za śmieszny język, nie do wyuczenia pewnie. I brzmi nieprzyjemnie jak z filmów o wojnie. Nie to co francuski! Czy nawet rosyjski. Słyszę te dwa języki dość często, kiedy poproszę dziadków, żeby trochę po obcemu pogadali. Babcia Jasia i dziadek Czesiek nie liczą nigdy po polsku. Dziadek odlicza babci część wypłaty, wypowiada liczby właśnie w tym pięknym języku, dla nich kiedyś ojczystym. Wychowali się przecież we Francji. Babcia, żeby jej nie oszukał, przelicza te kilka banknotów i garść aluminiowych drobniaków również tylko po francusku. Słucham ich dokładnie, więc szybko umiem policzyć do dwudziestu. Znam też kilka słów, które powtarzam z lubością, aby zabłysnąć na rodzinnych imprezach. Jeszcze lepiej idzie mi rosyjski, który słyszę od babci Wandzi codziennie. Mieszkamy w jednym domu, a ona uwielbia wierszyki, piosenki, śmieszne rymowanki. Powtarza je wnukom do później starości. Kiedyś Monika stwierdza, że moja babcia dziwnie mówi. Jakoś tak śpiewnie. Jestem zdziwiona, bo ja nie słyszę tej różnicy między „jej polskim” a „naszym polskim”. Tak jak dziwnej a raczej wiejskiej gwary, moich dziadków od strony mamy. Ktoś kiedyś w szkole mi mówi: „Tak gadają tylko prości chłopi…” To boli, bo wszystko mi jedno jak mówią, ja ich bardzo kocham. Tylko dziadka Kazika często nie mogę zrozumieć. Podobno zaciąga ukraińskim. Wyraźne są tylko jego przekleństwa, których nie oszczędza nawet dzieciom i zwierzętom. Jego ubogi, ale wulgarny słownik kaleczy moje uszy. Dziadek, gdy jest naprawdę wkurzony klnie jak szewc, pluje pod nogi
i tak śmiesznie wybałusza oczy. Ja się go nie boję, w złości ręki na mnie, dziewczynkę, nie podnosi, ale Artur musi uciekać. Nieraz go chwycił już za uszy. Chowamy się przed nim za garażem i czekamy aż ochłonie, usiądzie znowu na pieńku przed domem i zacznie liczyć gołębie. Wtedy bawimy się w wojnę. Dziadek jest niedobrym Niemcem, a my partyzantami. Pod ostrzałem jego wzroku, przedzieramy się do schronu. Prosto w ramiona mamy, która nas przednim ochroni. Zabawy w wojnę lubimy tak samo jak i w domek. Wzorujemy się na „Czterech pancernych”. Zawsze chcę być Marusią. Jest przecież najpiękniejsza, uwielbiana przez wszystkich chłopców. Kiedy podczas zabawy nie ma z nami Agnieszki, która chce zawsze rządzić, przeistaczam się w ukochaną Janka Kosa. Tego gra zazwyczaj Marcin, chociaż wolałabym tak naprawdę w tej roli Piotrka. On jest sześć lat starszy ode mnie i nie interesują go już nasze dziecinady. Po szkole wsiada od razu do starego, zielonego traktora ojca i rusza z nim do pracy w pole. Traktor nazywamy Pimpkiem, ma taki śmieszny przód jak nos psa naszej pani nauczycielki Krysi. Piotrek, chociaż nie jest jeszcze dorosły, wie jak się w polu orze, sadzi ziemniaki, nawet jeździ kombajnem i kosi. Tylko do snopowiązałki nie wolno mu się zbliżać, bo taka maszyna to nawet obcina ręce, kiedy się nie uważa. Tak jak u pana Edka z sąsiedniej wioski, któremu brakuje dłoni, odkąd pamiętam. Do kościoła nosi protezę ukrywaną pod czarną rękawiczka. A w kolejnej sąsiedniej wiosce maszyna wciągneła pewnego rolnika i posiekała go na kawałki. Nieuważnie włożył do środka głowę i ramiona, żeby popchnąć zablokowany w środku snopek. Niestety nie wyłączył silnika. Widzę późnym popołudniem jak pogotowie będzie na syrenie, a ludzie już zbierają się pod sklepem. To coś znaczy. Sama miazga z niego została, tak podsłuchuję w tłumie i lecę do babci zanieść jej najświeższe wieści. Babcia mówi, że pewnie wypił jak zawsze za dużo. Nie stroni od kielicha jak i większość chłopów. Co roku zdarzają się takie wypadki, tragedie po alkoholu, najczęściej dzieje się to w okresie żniw, nawet podczas pracy. Nie ma w wiosce chłopa, który późnym wieczorem nie zataczałby się w drodze do domu z pola. Niektórzy śpią nawet w rowach zalani do nieprzytomności, chrapią obok porzuconego roweru do nocy. Boję się przechodzić obok takich pijaków, są głośni, krzyczą, śpiewają zbereźne piosenki, zanim zasną w rozgrzanym słońcu. Czasami wciskają pieniędzy do ręki i wysyłają nas dzieci do sklepu po tanie wino, jakby jeszcze im było mało. Starsi chłopcy wykorzystują okazję i zamiast zleconych zakupów, wydają w sklepie wszystko na czerwoną oranżadę w szklanych butelkach ze srebrnym kapslem. Napój pieni się, syczy tak pięknie, kiedy kapsel strzeli. Przyjemna muzyka dla ucha. Marzę często, żeby też się napić ukochanej oranżady, ale u nas w domu tylko jest na święta. Czasami chłopcy dadzą nam młodszym łyka, pod warunkiem, że ich nie wydamy. 

Większość chłopów w wiosce jest brudna i zarośnięta. Szare, poplamione ciuchy robocze, gumiory wciśnięte na filcowe onuce okręcone wokół stóp przez tydzień cały niemytych. Śmierdzą jak jeden starym potem. Stoją pod sklepem i gadają głupoty, a każda gęba zieje bezzębnością, przy uśmiechu szerokim od ucha do ucha nikt nie zakrywa tej czarnej czeluści ręką. Jakiś taki bezwstyd panuje, swoboda obyczajów. Kiedy się pije od rana wspólnie, nie ma między nimi żadnych tajemnic. Na wakacjach, gdy stoję po chleb w kolejce od siódmej rano, obserwuję to widowisko z zainteresowaniem. Słucham wiejskich historii uważnie, kto z kim i dlaczego, kto się urodził, a kto umarł, przegląd codziennych wiadomości zamiast gazet. Bo ich w sklepie na wsi brakuje, a nieczęsto się jedzie do miasta. Chyba, że jest się chorym. Wtedy kupuje się takie zbytkowe rzeczy w mieście powiatowym. Najbliższy kiosk jest we wsi gminnej. Tam jednak trzeba wcześniej zamówić prenumeratę. Jadzia, która pracuje w Spółdzielni Kółek Rolniczych jako sekretarka, przywozi raz w tygodniu kolorowy „Dziennik Ludowy” z wkładką, z takim wielkim plakatem błyszczącym. Co za luksus! Szczyt moich dziecięcych marzeń taki plakat! Jadzia wiesza je na ścianach w pokoju, który dzieli z Celiną. Kiedy leżę u nich na łóżku ze ścian patrzy na mnie piękna Anna Jantar, Beata Kozidrak w tapirze i w towarzystwie włochatych facetów oraz Bony M., cztery czarnoskóre piękności i on, obiekt moich potajemnych marzeń. Pawie pióra wokół szyi, obcisłe srebrne spodnie z brokatem, biały kapelusz, a pod nim burza czarnych afro loków. Nikomu nie zdradzam, że go kocham. Jest przecież Murzynem, a czarnych nie wolno kochać i nie wolno się z nimi żenić. O nich opowiada się tylko głupie kawały. Gdybym miała takiego męża, byłby tylko obiektem śmiechu tak jak ci którzy nie przystają do reszty wioski, im się dokucza, obmawia za plecami. „Lepiej być tak jak wszyscy”, mawia mama. Żeby później nie bolało, gdy palcami zaczną wytykać i padnie słowo „dziwadło.”
Czarnobiałe gazety nie są aż tak ciekawe i brudzą m palce farbą drukarską. Chociaż ją lubię wąchać. Pachnie tak samo jak nowe książki, a te po prostu kocham. Zwyczajnych gazet po przeczytaniu nigdy nie wolno wyrzucać. Służą na podpałkę albo, gdy skończy się papier toaletowy, towar w wiejskim sklepie luksusowy, używamy czasopism w wychodku na dworze. Trzeba tylko dobrze pognieść w palcach zadrukowane strony, potrzeć nimi, jedną o drugą, aż nabiorą odpowiedniej miękkości dla pupy. Mama wydziela nam oszczędnie po dwa kawałeczki, żeby ich starczyło na dłużej. Siedząc w ubikacji na dworze, wyczytuję wszystkie słowa te porwane i te, które się zachowały, a zdania pocięte kończę na własną modłę. Długo przypatruję się niewyraźnym zdjęciom, nadaję postaciom imiona i tworzę w głowie moje nowe dla nich historie. Czasami, kiedy mnie coś zaciekawi, zamieniam kawałek gazety na liść do podtarcia. Skrawek gazety ukrywam pod łóżkiem. Wycinam z niej słowa, przyklejam na białą kartkę, składam własne teksty, listy, bawiąc się w redakcję, w panią dziennikarkę z ołówkiem za uchem i z telefonem zrobionym z kuchennej łyżki. Kiedyś wymieniam z Agnieszką parę obrazków z pachnących gum z Kaczorem Donaldem na plastikowe opakowanie po czekoladkach. Tak powstaje moja pierwsza maszyna do pisania. Stukam z zapałem jak po prawdziwych przyciskach. Wreszcie czuję się taka ważna, taka dorosła! Dama z miasta. Wreszcie tworzę, piszę, będę jeszcze sławna!

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Blog na WordPress.com.

%d blogerów lubi to: