Moczenie

Lubię być czysta. Cały tydzień czekam na moczenie się w ciepłej wodzie. Na sobotni popołudniowy rytuał. Siedzę w cynowej balii z podciągniętymi pod samą brodę kolanami. Urosłam i przytyłam tego lata. Jak babcine ciasto na drożdżach. Tylko mnie nie da się przyklepać, żebym była trochę bardziej płaska i nie wypływała z miski. Na twarzy robią mi się pęcherzyki, co prawda trochę mniejsze niż na cieście. Za to wypełnione po brzegi ropą. Małe wulkany czekające na wytrysk. Pomagam im najczęściej w ujściu ciśnienia i przyciskam paznokciami nabrzmiałą skórę. Z jakąś dziwną lubością lubią patrzeć na ten wytrysk. Czasami, gdy z cierpliwością poczekam i pryszcz porządnie urośnie, żółtawa ropa strzela aż na same lusterko. Ogarnia mnie wtedy szczególny rodzaj przyjemności. Podziwu samej dla siebie, jakbym trafiła w dziesiątkę na strzelnicy na jarmarku pod kościołem parafialnym w odpust. Pryszcze robią mi się też za uszami. Tych jednak nie widzę, tylko je czuję. Cisnę je na ślepo, aż pod palcami poczuję lekką krew. Agnieszka mówi, że pryszcze powinno wyciskać się zawsze do samej krwi, to nie odrastają tak szybko, ponieważ krater się wyczyścił do końca. Ona dobrze wie, bo ciśnie pryszcze z namiętnością. Zostają jej bruzdy na nosie i policzkach. Ciocia Krysia, jej mama, dopada ją nieraz na kanapie i masakruje swoimi długimi paznokciami jej pryszczatą skórę nastolatki. Musi być w tym wyciskaniu pewien rodzaj przyjemności, gdyż Agnieszka poddaje się owym zabiegom chętnie, nieraz nawet zasypia na kolanach mamy. Jakby nigdy nic. A ja nie lubię jak ktoś mnie tak dotyka. Za to muszę służyć do wyciskania pryszczy innym, czyli tacie. On też ma za uszami pełno. Ja muszę go oczyszczać, to dla niego relaks po pracy. Z jego pryszczy nie tryska ropa, bo nie jest już dorastającym nastolatkiem. Wychodzi z nich takie białe coś, trochę jak twarożek homogenizowany o smaku waniliowym, o który bijemy się raz na miesiąc, gdy pojawia się w sklepie. Albo owsiki. Najczęściej z dupy Artura. Artur ma owsiki, bo nie myje rąk mówi mama. I on nas wszystkich zaraża. Wtedy nocą swędzi dupa, że aż się budzę. Nie wolno mi tego, ale i tak drapie się wokół wejścia do odbytu. Tylko tak można ulżyć sobie tym nocnym katuszom. Teraz mam jajeczka owsików na palcach aż do rana. Nie mogę spać spokojnie, bo śni mi się, że białe glistki wykluwają się i wgryzają mi się przez palce i przełażą przez żyły do krwi. Toczą mnie jak robaki na cmentarzu toczą ciała zmarłych. Grasują pod skórą, żrą, co im się chce, popijając zimną krwią. Moja pewnie im lepiej smakuje, bo jest ciepła. Ja jeszcze żyję, oddycham, choć od takich snów bardzo mi ciężko złapać oddech. Pocę się, a kiedy nie mogę się z tego koszmaru wybudzić, wtedy sikam. Pod siebie, prosto do łóżka. Podlewam Tomka albo Artura, w zależności kto obok mnie śpi i wtedy jest już po spaniu. Mokra plama pod pupą najpierw jest przyjemnie ciepła, lecz bardzo szybko stygnie. Jest jak herbata w butelce, której się w szkole nie wypiło, bo mama zapomniała znowu posłodzić. Wybudzam się kompletnie i bracia też zaczynają się wiercić niespokojnie i kwękać. Mama również się budzi. Rodzice śpią w pokoju obok. Między naszą wnęką do spania a ich pokojem nie ma drzwi, więc mama od razu słyszy, że coś jest z nami nie tak. Modlę się do Matki Najświętszej z Jasnej Góry, która trwożnie na mnie ze ściany spogląda, żeby ojciec miał wtedy twardy sen. Żeby nas nie usłyszał. Mam ponad siedem lat, a jeszcze się moczę, w tym wieku już mi nie wolno. Gdy mnie na tym przyłapie, zleje na kwaśne jabłko. Na łóżku zostają ciemne plamy nawet jak siki wyschną. Trzeba je wtedy przykrywać kocem. Takie ślady drażnią go, gdy ma zły humor. Umie się przyczepić do plam z zeszłego roku. W zimie, gdy się rzadko wietrzy, ponieważ na dworze jest mroźno, w domowym zaduchu czuć moje nocne zbrodnie jeszcze wyraźniej. Ojciec drze się, że „daje szczochami kotów”. „To wszystko przez te owsiki”, broni nas mama przed ojcem, który jest bardzo wrażliwy na zapachy. Ojciec wysyła nas z mamą do lekarza do wiejskiego ośrodka zdrowia po słodki czerwony syrop na owsiki. Lubię go i czasami, jak zostanie trochę w butelce po zakończeniu kuracji, podpijam potajemnie resztki. Do ośrodka lubię jeździć też dla pani Jadzi. To najmilsza pielęgniarka, znajoma mamy z dawnych czasów. Jest dla nas dzieci zawsze bardzo dobra. Mogę założyć na uszy słuchawki i osłuchać młodszego brata. Pobawić się w lekarza. W ośrodku pachnie jak w naszym pudełku na leki, tylko intensywniej. Wciągam nosem ten piękny zapach. Kojarzy mi się z czystością, ale też z dniami leżnia w łóżku, kiedy się jest chorym. Lubię być chora. Wtedy dużo nie muszę. Nie muszę sprzątać, nie muszę rwać trawy dla królików, choć inne dzieci poszły się bawić. Nie muszę parować ziemniaków dla kur i kaczek i pilnować braci, żeby nie wyszli na ulice, bo zabije ich samochód. Nie muszę też iść do szkoły. Zostaję w domu tylko z mamą, bez obecności taty. Całe pół dnia. Tylko my – dzieci i ona. Wtedy udaję, aż do jego powrotu oczywiście, że u nas jest jak na dole u babci i u cioci. Agnieszka, ciocia Krysia, babcia Wandzia, same kobiety. Jak ja im zazdroszczę. Żyją po swojemu i spokojnie. Nikt ich nie bije i nikt na nich nie krzyczy. Nikomu nie są służką. Myślę sobie, że jak będę dorosła, wezmę sobie z domu dziecka, w którym pracuje moja mama, małą dziewczynkę. Stworzymy sobie taki dom kobiet, przytulny i ciepły. Nawet jak się zsika do łóżka moja mała córka, nie będzie bicia i krzyków. Nigdy nie podniosę na nią ręki.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Blog na WordPress.com.

%d blogerów lubi to: