Zapachy

Kiedy idziemy po trociny do szopy, nie wolno brać nam ze soba świecy. Mama zawierza nam latarkę. Taką prostokątną na płaskie baterie. Latarka otwiera się jak szkatułka na skarby w bajce o Sindbadzie i czterdziestu rozbójnikach. Czasami wyciągamy z niej baterię, żeby ją polizać i żeby nas prąd lekko kopnął. Podniecające małe spięcie. Światło latarki wychodzi przez kółeczko, które wygląda trochę jak powiększona źrenica albo kwiat słonecznika. My mamy w domu stary model, który świeci tylko białym światłem. Dziadek Czesiek ma taki, że można zmieniać kolory, przesuwając małymi szybkami. Czerwoną i niebieską, a jak się wysunie wszystkie szybki naraz latarka świeci nawet na zielono. Też bym chciała mieć, taką tylko dla siebie. Nadawałabym sygnały do nieba, do aniołów stróży i do wszystkich świętych. Ściągnęłabym ich na ziemię w razie potrzeby, na przykład gdybym się bała w nocy strachów co mają wielkie oczy. Przychodzą koło północy, kiedy wybija godzina duchów. Zamykam powieki, słysząc jęki i dwunaste kuknięcie kukułki z zegara w kuchni. Kiedy się zorientuję jednak, że to pojękiwania rodziców, zaciskam szczelnie uszy. Nienawidzę tych dźwięków, słyszę je prawie każdej nocy. Gdybym miała latarkę w ręce, wysłałabym SOS do samego Pana Boga. Może by przyszedł i mnie w końcu z tego domu zabrał, przeniósł do babci i dziadka. Przecież modlę się o to co wieczór. Takie światło latarki ma przedziwną moc. Kiedy w ciemnościach się poświeci na dłoń, widać na niej żyłki i zarys kości. Skóra jest przezroczysta jak u embriona na filmach. Przeprowadzam przeróżne doświadczenia ze światłem latarki na braciach. Świecę im do wnętrza nosa, oglądając ich smarki i maleńkie włoski. Do uszu zaglądam ciekawie, sprawdzając zbiory wosku. Oglądam stan popsutych mleczaków, Wielkość migdałków i obłożenie języka. Kiedy zaświecę sobie głęboko w gardło i wytrzeszczę oczy, straszę młodszych braci, którzy zawsze dadzą się nabrać na to samo. Jestem zmorą nocną, okropnym Frankensteinem, topielicą z pobliskiego jeziora. Wierzą mi we wszystko i płaczą. Małe naiwniaki. Najczęściej straszę ich w piwnicy, kiedy wybieramy ziemniaki. Do piwnicy bierzemy świeczkę, bo tam nie ma trocin i nic tak szybko nie może się zająć od ognia. Jednym dmuchnięciem gaszę płomień i zapada całkowita ciemność. Artur wpada w panikę, a ja się śmieję dziko. Czasami jestem prawdziwą francą. Opowiadam mu szeptem historię: „Był sobie ciemny, ciemny las. A w tym ciemnym, ciemnym lesie, był ciemny, ciemny dom. A w tym ciemnym, ciemnym domu był ciemny, ciemny pokój. A w tym ciemnym, ciemnym pokoju był ciemny, ciemny stół. A na tym ciemnym, ciemnym stole stała ciemna, ciemna trumna. A w tej ciemnej, ciemnej trumnie był duch! Łap go za brzuch!” Padam wprost ze śmiechu. Kiedy mam dosyć, zapalam zapałkę i promień świecy znowu oświetla zmurszałe mury. Niecierpię tego miejsca, bo pełno tu pajęczyn i puchata pleśń wcina się całymi płatami w tynk zmurszałej ściany. Mimo to spędzamy tutaj tyle czasu, czasami pół popołudnia. Do naszych zasranych obowiązków należy wybierać bowiem ziemniaki do parowania dla kur. I tylko te najmniejsze. Białe kiełki trzeba dokładnie odrywać, co do jednego. Ojciec sprawdza wyrywkowo, czy nie oszukiwaliśmy. Kiedy od czasu do czasu znajdzie jakieś przeoczenie, wysypuje z gara wszystkie kartofle na kupę i robotę zaczynamy od nowa. Siedzimy w piwnicy aż się zrobi ciemno i tego dnia nie ma więcej zabawy. Mamie nie wolno nam pomagać. Nawet jakby chciała trochę skrócić naszą mękę, ojciec drze się zaraz. Awantura gotowa, więc sobie odpuszcza. Nic go nie udobrucha. Czasami sobie myślę, że jak będę duża, zasypię piwnicę piachem aż po sam sufit. Jak grób, w którym pogrzebię nasze zasrane dzieciństwo. Zabiję na amen deskami ciasne wejście. W ten sposób nikt nie wpadnie na ten sam pomysł co mój ojciec, żeby wychowywać swoje dzieci na krety. Czasami tak się właśnie czuję. Gdy po kilku godzinach spędzonych w ciemnościach wychodzę do góry. Muszę przyzwyczaić najpierw wzrok do światła. Bo wybieraniu ziemniaków mam zawsze ziemię pod paznokciami, czego też strasznie nie lubię. Skóra napina się nieprzyjemnie na palcach, gdy wilgotny szlam na nich zaschnie i przemienia się w szorstką skorupę. Dlatego nie cierpię robić w polu, pracować przy wykopkach, plewić w ogródku, a nawet siać kwiatków, chociaż tak je bardzo kocham. Prawdziwe obrzydzenie do ziemi. Sprzeciw wobec własnych korzeni, chłopskiej rodziny, prostych ludzi, wiejskości utaplanej w błocie. Błoto rzadko kiedy znika na wsi. Czasami tylko zamarza albo wysycha, w zależności od pory roku. Ale zawsze jest. Zmienna jest tylko jego konsystencja. Nienawidzę błota. Znaczy sprzątanie bez końca. Czyszczenie butów. Pranie upapranych błotem dywanów. Kiedy przyjdą roztopy, na podwórzu grzęźnie się w nim po same kostki. Żeby przejść na ogród i rozwiesić pranie, wkładam stare gumiaki. Śmierdzą gnojem i spoconymi stopami. Ohydne zapachy wsi. Znak rozpoznawczy prawie wszystkich chłopów. Gumiaki ściągają tylko w niedzielę, kiedy idą do kościoła. Nie znaczy to, że przestają śmierdzieć. Kiedy usiądę w ławce dla dzieci, smrody chłopów dolatują nawet do naszego rzędu. Chociaż faceci siedzą na górze, gdzie kiedyś stały organy. W kościele panuje ścisła hierarchia. Podział według płci i wieku. Na chórze siedzą mężczyźni a kobiety na dole. Stare baby po prawej stronie z przodu, młode z lewej, czasami wymieszane z narzeczonymi, ale tylko gdy mają ich z innej gminy albo z miasta. Też się tak zdarza, złapać Pana Boga za nogi. Gdyby przyszli mężowie byli z naszej wioski, nie usiedliby obok swoich przyszłych żon. Ci nowi nie znają jeszcze naszych reguł. Najpóźniej po ślubie przejdą jednak na chór i wymieszają się ze smrodem starych facetów. Zaczną nosić gumiaki, jeśli osiądą na wsi. Bez gumiaków się tu nie da, nawet pójść do sklepu. Asfaltówka ma tyle dziur, że nie sposób przejść suchą stopą. Dziury na drogach łata się rzadko. Czasami ktoś zasypuje je popiołem z pieca albo taczką żużlu. Nie mamy krawężników. Trzeba iść rowem, gdy musi się iść do drugiej wioski po chleb i wąchać przy tym gnojówkę, którą wlewają tam rolnicy z powodu braku kanalizacji. Od czasu do czasu ktoś wylewa po kryjomu w nocy zawartość ludzkiego szamba. Wtedy wali na całą okolicę, a tata klnie jak szewc, taki jest wrażliwy na zapachy. Ale nie z naszego własnego szamba. Nasze jest tuż koło domu pod samymi oknami kuchni. Mama prosi go latami o zlikwidowanie tej wylęgarni grubych, błyszczących much gównojadek. W lecie, kiedy słońce przypiecze, daje się to nieźle we znaki. Rodzice nie pozwalają wtedy otwierać okien. Nie wiem, od czego lepiej jest się udusić. Ze smrodu czy z zaduchu? Czy może z gorąca i ze spiekoty w ciasnych pomieszczeniach? W lecie można jeszcze uciec na dwór. W zimie ciśniemy się jak śledzie w puszce w zaciasnym mieszkaniu na tyle osób. Wszyscy marzą o nowym domu. Rodzice, kiedy stają się od czasu do czasu sentymentalni, na przykład na święta, obiecują, że wybudują nam willę na ogrodzie. Taką jak u pani Janci. Albo jeszcze lepiej jak u Radwanów. Najpierw bliźniaka. Trojaczka. W końcu staje na pięcioroczku, tyle nas jest, nieplanowanych dzieci. Mam nadzieję, że nie będzie więcej potomstwa, bo plany rodziców staną się coraz bardziej nierealne i trzeba będzie się cisnąć do końca życia. Finansowo nie dadzą rady przecież postawić bloku. Z garażem i z zsypem na śmieci, żeby nie trzeba było latać ciągle po schodach. I wynosić śmieci do lasu, albo palić za domem wiosną nagromadzone przez rok rupiecie. Smrodzić jak sąsiadka, którą się całą zimę przeklina. Ona jest przynajmniej systematyczna i wypala wszystko w piecu, co się wala po podwórku. Oszczędza też opał. Tata mówi jednak, że czadzi jak w Oświęcimiu, durna krowa, że trzeba okna przez nią zamykać. Co za ludzie! My jesteśmy dużo lepsi. Porządni. U nas smród jest dyskretny. Wszystko zostaje na podwórku. Zamykamy we własnych czterech ścianach i przed ludzką ciekawością. Nie wpuszczamy nikogo w nasze życie, zwłaszcza w brudnych z buciorach z ich błota. Taplamy się we własnym.

Jedna odpowiedź do “Zapachy”

  1. Latarkę pamiętam. Obowiązkowe przebieranie ziemniaków ale u nas były w kanale samochodowym. Sobotnie szorowanie drewnianej podłogi przy …Wędrówki muzyczne po kraju …. a ja wraz z nimi zawodząca ….karlicku, karlicku….nie przepadałam za tą piosenką ale była najczęściej puszczana. Pozdrawiam

    Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Blog na WordPress.com.

%d blogerów lubi to: