Marzenia

Chciałabym być kwiaciarką, pielęgniarką, nauczycielką, archeolożką, a najbardziej podróżniczką. Zrobić sobie piękne zdjęcia na wielkim słoniu w egzotycznej Afryce, zdobyć Kilimandżaro, przepłynąć Amazonkę w otoczeniu nagich Indian w kolorowych pióropuszach. Chciałabym też trafić do Indii, żeby spotkać się z matką Teresą. Podać rękę Nelsonowi Mandeli w geście solidarności białych z czarnymi. Zobaczyć pingwiny w ich mięciutkich, aksamitnych frakach. Pogłaskać fokę i zobaczyć ją na wolności, mrużąc przy tym oczy od bieli polarnego śniegu. Marzę o podróżach, takich dalekich, że nie tylko do miasta na zakupy czy do lekarza i z powrotem. Snuję plany, układam trasy wpatrzona w kolorowe mapy atlasu geograficznego, który dostajemy w piątej klasie. Znam na pamięć nazwy wszystkich krajów na wszystkich siedmiu kontynentach. Wiem, która flaga jest czyją i jak nazywają się stolice poszczególnych państw. Marzę, że któregoś dnia moja noga tam stanie, a ja zobaczę wschodzące słońce, gdy w domu jest jeszcze ciemno. Co za wspaniałe wyobrażenia. Białe noce, światła polarne, granatowa ciemność na równiku z gwiazdami jak na wyciągnięcie dłoni. Półksiężyc, który leży w odwrotną stronę, gdy się jest na tej drugiej półkuli. Tropikalne ciepłe deszcze, polarne wiatry smagające zmarznięte policzki. Czuję moje życiowe powołanie być wielkim podróżnikiem, współczesnym Magellanem. W głowie jest wszystko możliwe. Marzeń nikt nie kontroluje, nie wyśmiewa i nikt nie broni mi ich snuć, bo nikt o nich nie wie. Tylko ja jedna, jedyna jestem panią własnej wyobraźni. Pobieram cotygodniowe nauki u Elżbiety Dzikowskiej i Tonego Halika. W niedzielne popołudnia czekam z niecierpliwością kolejnego odcinka „Pieprz i wanilia”. Patrzę, wzdycham i zazdroszczę im takiego pięknego życia. Wymyślam na mnie skrojone scenariusze. Jakby się tu wyrwać do wielkiego świata. Patrzę wokoło na naszą biedę, spoglądam w lustro na to śmieszne odbicie, dziwadło stojące naprzeciwko, takie żałosne. Nic nie wskazuje na to, że mi się uda, chyba że wszystkich jakoś przechytrzę. Słucham radia, które od zawsze trzeszczy i nikt go tak naprawdę nie słucha, choć coś tam zawsze musi w tle lecieć. Program o siostrach Nazaretankach, miłosiernych i działających w Afryce, z siedzibą główną w Polsce. I nagle mam odpowiedź na wszystko: za co pojechać do Afryki. Od tej pory zaczynam myśleć, że dla spełnienia marzeń warto stać się nawet zakonnicą. Jak wyjadę na misję, opuszczę Polskę, dom, uwolnię się od ojcowskiego kieratu. Daleko, w ciepłych krajach znajdę prawdziwą wolność. Ceną za to będzie czarny habit nawet w upały i życie bez dzieci, bez męża, bez seksu. Jest mi wszystko jedno, ile za to zapłacę. Poza tym jestem taka brzydka przecież, że i tak mnie nikt nie zechce, zwłaszcza pocałować, dotknąć, nawet po ciemku. Kto spojrzy na taką pokrakę? Zanim beznadziejne szukanie miłości spełznie na niczym, myślę, że lepiej podejmę decyzję o trwaniu w samotności. Od tej pory wydaje mi się, że mam rozwiązanie i mogę spać spokojnie. Muszę tylko trochę odczekać, a wszystko samo się stanie, bo w Kościele Katolickim nikt mnie przecież nie odrzuci. Wezmą mnie do klasztoru taką, jaką jestem. W okresie Wielkiego Postu w kościele parafialnym odbywają się rekolekcje. Przyjeżdża ksiądz kaznodzieja, który właśnie powrócił z misji. Był siedem lat w Afryce. Na spowiedzi szepczę mu o swoich planach, wyznaję, chyba aż za bardzo szczerze, co mną kieruje i dlaczego chcę akurat na misję. Ksiądz słucha i słucha i długo niczego nie komentuje. Kiedy kończę spowiedź, łaje mnie nagle za to, że w moich planach kompletnie brakuje Boga. Kierują mną tylko egoistyczne pobudki, a w powołaniu do klasztoru nie o to przecież chodzi. Gdybym złożyła śluby zakonne w takim stanie, byłabym zwykłą hochsztaplerką. Bóg mógłby mnie malarią ukarać albo inną egzotyczną chorobą. Bo Bóg tylko spojrzy i wie wszystko. Na rozgrzeszenie daje mi kilka zdrowasiek i przestrogę, żebym zamiast myśleć tylko o sobie, pomyślała najpierw o Bogu, bliźnich i o świętym Kościele Katolickim. Wracam do domu porażona jego ostrymi słowami i następnego dnia wstydzę się pójść na mszę. Jednak muszę. Gdybym mogła zostać, zostałabym w domu, ale ojciec wygania nas zawsze do kościoła, nawet jak sam tygodniami tam nie chodzi. Zawstydzona siedzę w ostatniej ławce, wciśnięta w ciemny kącik. Coś we mnie pękło tego dnia, czuję, jakby się coś skończyło. Nocą długo leżę w łóżku i płaczę. Najbardziej chyba ze złości. Przez małe okienko do mojego pokoiku zagląda księżyc. W świetle jego łuny zaczynam oglądać od nowa mapy w atlasie. Szukam innego wyjścia. Coś mi mówi, żeby się nie poddawać i nie pozwalać zdławić marzeń. Jak nie z Bogiem, to bez Boga, a i tak dojdę do końca. Wymyślam realniejszą strategię. W tym wieku rozumiem już świetnie, że na wszystko w tym świecie potrzebuje się pieniędzy – są furtką na tę drugą stronę. Myślę sobie, że chyba nie obędzie się bez szkoły, studiów i zdobycia zawodu. Muszę zarabiać, a wtedy będę mogła składać na podróż. Chcę jak najszybciej wieść własne, niezależne życie. Ucieknę z domu daleko, na koniec świata. Z nikim się niczym nie podzielę, tak jak się należy, jak się musi. Będę myśleć tylko o sobie, a co tam! No dobra… Z małym wyjątkiem… Może od czasu do czasu wyślę jakąś paczkę dla Artura i Tomka. A może mamie też trochę dołożę do chleba, aby nie musiała ciągle prosić ojca. Nie wiem, jeszcze naprawdę nie wiem, jak będzie, zobaczę, jak szybko się wzbogacę. Kiedy już widzę siebie pływającą w luksusie, jak mogę sobie na wszystko pozwolić, wtedy przychodzi mi na myśl bajka o „Kwiecie paproci”. O przestrodze, wyraźnym morale wbitym do głowy we wczesnym dzieciństwie, że bogactwo bez dzielenia się z innymi na pewno nic dobrego przyniesie, zwłaszcza szczęścia. Co robić? Czym zagłuszyć te przeklęte wyrzuty sumienia? Czy iść do przodu, czy oglądać się ciągle na innych? Czuję wewnętrzne rozdwojenie. 
Zdaję do liceum w Świdnicy, kończę studia we Wrocławiu, zarabiam pierwsze pieniądze, tak blisko jestem bogactwa. Niby… Prawie… O krok… A wystarczy, że pojadę do domu i od razu zaczynam wydawać oszczędności na młodsze rodzeństwo, wyręczam rodziców, płacę ich zakupy, wyprawiam święta, łatam dziury w domowym budżecie, ponieważ nie mogę na to wszystko patrzeć. Odkładam na później jazdę na słoniu, leżenie w cieniu palmy na cieplutkiej plaży gdzieś po drugiej stronie globusa. Ich bieda, staje się moją, nie starcza przecież na dwa życia, nawet jak dobrze zarobię. Zapadam w stagnację. Moja wyobraźnia już nie działa. Żyję z dnia na dzień, funkcjonuję, choć niby pnę się po szczeblach kariery. I kiedy już bardzo ciemno wokół mnie się robi i nie widzę żadnego światełka, pojawia się nagle on – jak promyk nadziei. Światełko z dalekiego kraju, podmuch wiatru wolności i innego życia. Wpadamy na siebie przypadkiem. Kiedy go poznaję, myślę, że złapałam pana Boga za nogi. Że to ten, który poda mi rękę i wciągnie do właśnie odjeżdżającego mi przed nosem pociągu. Rzucam dla niego wszystko, idę za nim i chyba pierwszy raz w życiu jakby się trochę mniej boję. On mnie broni i zawsze stoi po mojej stronie. Prowadzi, nadaje kierunek mojemu nieudolnemu człapaniu. Wie więcej ode mnie, widział bowiem dużo, bywał, mówi obcymi językami. Z nim na pewno uda mi się dojść daleko i nie będę musiała już nigdy zawracać. Mam nadzieję, że pomoże mi osiągnąć moje cele, spełnić marzenia. Może staną się nawet naszymi celami? Trzymam się kurczowo jego ciepłej dłoni i podążam za nim, nie chcąc wyśliznąć się z jego uścisku. Wierzę w jego prawdy, w logiczne objaśnienia świata, akceptuję narzucane mi podstępnie zdanie. Udaję długo, że wszystko jest dobrze, bo jeśli trzeba będzie zawrócić, do dokąd? Spaliłam przecież wszystkie mosty. Kolejne rozczarowania odsuwam na boki jak ciężkie kotary. Mam jednak ciągle nadzieję, że jeśli dalej będę szła, to może będzie wreszcie jaśniej. Powtarzam jak mantrę, o czym marzę, czego chcę i za czym tęsknię, ale on już nie słucha. On wie swoje, wie lepiej, wie za mnie. Za mnie myśli i czuje. Ciągnie mnie tylko i ciągnie, a ja truchtam i truchtam, umęczona życiem, sapiąc. Biegnę zdyszana i w końcu brakuje mi powietrza. Czasu nie ma, by spojrzeć na pozostawione w tyle krajobrazy. Wszystko przesuwa się jak za oknem rozpędzonego pociągu. Zamglone bezbarwne pejzaże. Nawet nie wiem, gdzie jestem. Gdzie on mnie wywiódł, może po prostu w pole i krążymy ciągle wokół własnej osi? Mówił, że będzie pięknie, że dojedziemy tam, dokąd zawsze chciałam. Przecieram oczy, rozglądam się wokoło… A to nie Afryka! To nie piaski pustyni, nie czerwona rozgrzana ziemia południowoamerykańska i nie zielone palmy w słońcu na wyspie na Pacyfiku. Stoję obca tam, dokąd nigdy nie chciałam, ktoś narzuca mi swoje wyobrażenia o szczęściu. Pcha mnie dalej, do przodu, nie daje złapać oddechu. Zanim uduszę się z braku powietrza, próbuję sobie przypomnieć, za czym tęskniłam wtedy, za dziecka, przeglądając mapy w atlasie. Wracają obrazy… jak stare czarno-białe zdjęcia… Powoli przebłyskują zapominane marzenia… Posmak słodkich uczuć na wargach i na spoconej skórze… Słyszę delikatne pukanie własnych myśli… to w jednym to w drugim uchu… Z tyłu głowy… Uwalniam się z jego objęć, ze zbyt ciasnego uścisku i od duszącej niby miłości. Słyszę krzyk nowonarodzonego dziecka. Skąd on się bierze, skąd dobiega? Czyżby z mojego wnętrza, z mojej duszy? Tak, to ja krzyczę, łapię powietrze głęboko w płuca, zanim stanę się całkiem sina. Chcę żyć! Dostać dziesięć punktów w skali Apgar. I jeszcze raz urosnąć, dojrzeć, rozwinąć się, rozłożyć skrzydła, do gwiazd, do nieba, do słońca pofrunąć i dostać kolejną szansę na własne, tylko moje najskrytsze marzenia.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Blog na WordPress.com.

%d blogerów lubi to: