Czas wolny

Poza wyjazdem do miasta po buty, do lekarza albo do dentysty lub do wioski oddalonej o trzy kilometry, gdzie mieszka babcia Jasia, czy do Celiny w Górach Sowich, nie jeżdżę za bardzo po świecie. Nie znam wielu miejsc poza moją gminą. Raz byłam z babcią w Łodzi u kuzynki Honoraty i raz ciocią Krysią po Agnieszkę nad morzem, dokąd pojechałyśmy nocnym pociągiem, a potem autobusem. Odebrałyśmy ją z obozu harcerskiego położonego w sosnowym lesie, tak rozległym, że nawet nie pamiętam, czy widziałam wzburzone fale szarego od deszczu morza, czy to był tylko sen, kiedy spałam na kolanach cioci. Pół nocy wymiotowałam do plastikowej reklamówki. Cierpię na chorobę lokomocyjną od niemowlęcia. Kiedy jestem czymś bardzo przejęta, rzygam jak kot, tak się u nas w domu mówi. Nieważne, czy się cieszę, czy się boję albo czy tylko jestem rozemocjonowana lub na coś czekam z niecierpliwością, zaraz dopadają mnie mdłości. Mama z lubością powtarza historię, że tuż po moich narodzinach, kiedy wiozła mnie ze szpitala z Wrocławia w syrence jakiegoś tam wujka czy sąsiada, już wtedy zarzygałam cały becik. Jako trzyletnia dziewczynka, jadąc z nią paręnaście kilometrów do pediatry, narzygałam pani Teresce, maminej koleżance, za kołnierzyk, bo siedziała akurat przed nami w autobusie. Pani Tereska jechała dalej, aż do samego Wrocławia, na dworze był upał niemiłosierny i pewnie musiała bardzo śmierdzieć moimi kwaśnymi rzygowinami. Za każdym razem, kiedy mama opowiada tę historię, śmieje się do rozpuku, a ja wtóruję jej chętnie. Bardzo lubię, kiedy mama się śmieje. Gdy zaczynam dojeżdżać do szkoły w gminnej wsi, to tylko niecałe pięć lub sześć kilometrów, mój żołądek nie wytrzymuje nawet takiej odległości. Punktualnie o siódmej zaczyna się mój codzienny horror. Rzygam rano w drodze do szkoły i rzygam z powrotem, gdy wracamy stłoczeni w przepełnionym szkolniaku. Rano oddaję do worka całą zupę mleczną, bo mama wciska ją w nas, jakby nie mogła zrozumieć, że od niej mdli mnie jeszcze bardziej. Zwłaszcza od makaronu zalanego podgrzanym mlekiem ze sztywnymi kożuchami, takimi z poprzedniego dnia. Żółtymi i sztywnymi, bo mleko stało w garnku całą noc nieschowane do lodówki. W takiej małej lodówce na nic nie ma miejsca. Mama pokazuje nam, jak szybko wciągnąć do gardła kożuchy, żeby się nie obrzydzić i nie mieć odruchu wymiotnego. Zapewnia nas, że kożuchy to specjał. Że mają najwięcej tłuszczu i białka i jakieś tam jeszcze witaminy, których potrzebujemy, aby szybko rosnąć. Mam wrażenie, że rośnie się jedynie od obrzydliwych rzeczy. Od jedzenia, którego nikt nie chce tknąć, na przykład od skóry z kaczki z resztkami kłykci z piór. Albo od galaretki ze świńskich nóżek, w której trafia się często na twardą chrząstkę, od śmierdzącej pasztetowej w tłustym flaku, takiej najtańszej, na wagę i od rybiego łba wigilijnego karpia. Podobne obrzydlistwa serwują nam na stołówce na mojej pierwszej półkolonii. Zastanawiam się, czy mama wysłała im potajemnie listę potraw, którymi mają mnie utuczyć. Na kolonię wyjeżdżam, kiedy kończę trzecią klasę. Tydzień we Wrocławiu, bez rodziców, bez braci, w wielkim mieście. Co rano budzi mnie odgłos tramwajów, które niemiłosiernie skrzypią i kołyszą się na cienkich szynach. Po pierwszym przejeździe tramwajem wymiotuję pod murem Ogrodu Botanicznego. Jest mi niedobrze od rozchwianego grata i od przypalonej owsianki z cukrem, taką dostajemy przez cały pobyt na półkolonii na śniadanie. Do tego twardawa kromka chleba i plaster jeszcze bardziej twardej marmolady. Nie wiadomo z czego. Jest czerwona i za słodka i klei się do zębów jak mordoklejki. Jak stare landrynki, które długo leżały w wilgoci. Taką landrynką wyciągnęłam sobie kiedyś mleczaka. Zrozpaczona musiałam wypluć całego pysznego cukierka, żeby nie połknąć zęba. Na półkolonii oprócz okropnych smaków stołówki, poznaję także dużo nowości: Cukrowa wata na patyku, skręcone w spiralkę lody w dwóch kolorach i w dwóch różnych smakach i czarodziejskie lentilki. Małe cukiereczki z zagranicy, z samej Czechosłowacji. W jednym opakowaniu znajduje się tak dużo małych kuleczek i każdy z nich ma inną barwę. Z wierzchu chrupiąca skorupka, w środku czekoladowe nadzienie. Wielkość tabletki od bólu gardła. Pyszne! Zajadam się smakołykami z miejskiego świata tak, że po trzech dniach szaleństwa, stwierdzam kompletny brak pieniędzy, nawet na znaczek, żeby wysłać pocztówkę z wakacji. Tragedia. Zawsze chciałam wysłać pocztówkę z jakiegoś wyjazdu. Zapożyczam się u starszych dziewczyn, które znam ze szkoły i z poprzednich wakacji. Są o dwie klasy wyżej i dlatego umieją lepiej liczyć, a może ich kieszonkowe było hojniejsze. Starsze dziewczyny sprawują nade mną pieczę. Prowadzają mnie za rękę jak młodszą siostrę. Nie znam tego, bo to ja jestem zawsze ta, która się mu się kimś opiekować. Krysia i Iwona znają mnie dobrze. Mieszkają w tej wsi, w której moja babcia Wandzia jest sklepową w wiejskim kiosku. Czasami babcia zabiera mnie ze sobą na cały dzień do sklepu. Uwielbiam jej pomagać. Najbardziej lubię ważyć towar i układać go na półkach, wydawać ludziom resztę. Jestem dumna z siebie, kiedy uda mi się od liczyć pieniądze bez pomyłki, a kupujący mówią o mnie: „Taka mała, a jaka bystra!” Popołudniami, gdy już nie ma kolejki i klienci przychodzą tylko od czasu do czasu, idę do Iwony i Krysi naprzeciw sklepu i bawię się u nich, dopóki babcia mnie nie zawołała i nie trzeba wracać do domu. Takie beztroskie popołudnia. Bez braci, bez królików i rwania mleczy, bez ojca krzykacza, bez stresu. Kiedy babcia zostaje wysłana na przymusową emeryturę, ponieważ kiosk zostaje zamknięty, kończą się moje wyjazdy „do pracy”, a z babcią zaczyna dziać się coś niedobrego. Ma 61 lat i nikt jej nigdzie nie chce. W żadnym sklepie. A babcia chciałaby jeszcze popracować, liczyć, układać, ważyć, zamawiać, być panią kierowniczką. Zaczyna więc jeszcze więcej palić. Zawsze uwielbiała papierosy, zaciągała się dymem przez szklaną lufkę jak dama. Teraz nie używa lufki, a papierosy pali jak lokomotywa, często tanie, bez filtrów. Pluje jak chłopy spod sklepu resztkami tytoniu, który klei jej się do dawno nie umalowanych warg. Kiedyś nie wyszła z domu bez pomalowanych ust. Zawsze perłowo-różowa pomadka w takim samym kolorze jak lakier na wypielęgnowanych paznokciach. Patrzę na babcię i nie poznaję jej i nie mam na jej zachowanie żadnego wytłumaczenia. Nie tylko ja jedna dostrzegam, że coś zaczyna ją od środka trawić. Nie znamy na jej schorzenie odpowiedniego słowa, więc mówimy o niej dziwaczka, bo przecież dziwna się stała. Mama mówi, że brakuje jej po prostu roboty. Rozleniwiła się, nie sprząta, nie gotuje, nie pierze. A ja zauważam, że od dawna już czyta i nie ogląda w telewizji niemych filmów i oper. Nie wychodzi do koleżanek na karty, więc włosów nie nakręci na wałki, nie wspominając już o farbowaniu na piękny rudy kolor. Stara i brzydka się zrobiła, z rozdętym jak u ropuchy brzuchem. A od papierosów, którymi zastąpiła jedzenie, ma też taką jak ropucha pomarszczona skórę na twarzy. Z niejasnych dla nas powodów zaczyna przesiadywać całymi dniami na przystanku autobusowym. Babcia przynosi wstyd. Siedzi tam i wyprasza od ludzi te swoje fajki, jakby ich w domu nie miała dosyć. Potem, każdego, kto jedzie do większego miasta, błaga o przywiezienie kropli do nosa. Opowiada wszystkim, jak to w nocy nie może oddychać, kiedy nie za kropi sobie nosa. Niektórzy ludzie litują się nad nią, niektórzy odganiają ją jak natarczywą, grubą muchę. A ona i tak siedzi i czeka, aż ludzie pod wieczór będą wracać do domu z miasta. Dobrze wie, kogo wcześniej zagadała, chwyta więc za ich torby, jest do bólu nachalna. Zaczynają się skargi. Ciocia Krysia tylko powtarza, że się okropnie za nią wstydzi. Mama podjudza ojca, żeby się w końcu własną matką odpowiednio zajął i nie pozwolił jej molestować ludzi. Marudzi mu tak długo, aż ojciec wpada w szał i któregoś dnia pełen złości biegnie za babcią na przystanek. Przez okno obserwujemy wszyscy jak ciągnie ją za ramię przez wieś. Babcia nie nadąża za nim i co krok się potyka. Gubi filcowego kapcia, po którego tata nie pozwala jej się wrócić. Drze się jak do suki: „Do domu! Do domu! Poszła! Powiedziałem coś!” Widać, jak w oknach u wszystkich sąsiadów wokoło poruszają się firanki. Nikt nie oszczędzi sobie takiego widowiska. Po cichu pewnie każdy cieszą się, że nareszcie będą mieć z nią i jej nagabywaniem święty spokój. Przez dwa dni babcia nie wychodzi z domu. Nie wstaje z łóżka i w domu panuje cisza jak makiem zasiał. Podejrzewamy, że babcia umrze. Zawsze miała takie słabe nerwy, wrażliwe serce, za które się łapała teatralnym gestem, gdy tylko coś nie szło po jej myśli. Zwłaszcza gdy jej jedyna córka miała romans i zaistniała możliwość, że w końcu wyprowadzi się daleko z jakimś facetem. Że zostawi ją samą. Tego by nie zniosła. Mistrzyni szantażu. Tata zabrania nam schodzić do babci na dół, Dopóki nie dojdzie do rozsądku i jej się nie poprawi. Widać po nim, że dopadły go wyrzuty sumienia. Jestem zdziwiona, że je ma i że jemu też może być przykro, nieswojo z czyjegoś powodu. Chyba jestem zazdrosna, że nigdy widziałam go w takim stanie, jeśli chodziło o nas. Nawet gdy złamał mi w złości rękę, nie pokazał skruchy, a nawet pod groźbą kary kazał mi skłamać przed mamą i lekarzami, że sama jestem sobie winna, bo nie uważałam, kiedy na drodze było ślisko. Babci się polepsza i szybko wraca do swoich starych przyzwyczajeń, rozwijając nowe, jeszcze dziwniejsze nawyki. Kiedyś w czasie sprzątania ciocia odkrywa za jej łóżkiem stosy dziwnych zawiniątek z papieru toaletowego. Wygrzebała wszystko i śmierdzi tak bardzo, że w pierwszym odruchu myślimy o złogach babcinych nieczystości. Ciocia woła tatę, żeby mu pokazać znalezisko. Patrzymy, co się zaraz będzie działo. Stajemy w pobliżu zwabieni sensacją. Ojciec, który jest najbardziej wrażliwy na smród, nawet nie patrzy, kiedy mama, odważna pielęgniarka, rozwija jedno z zawiniątek. „Masło”, mówi. „Stare zjełczałe masło.” Nikt nie rozumie, z jakiego powodu babcia gromadzi za łóżkiem takie zapasy. Po co? Czekamy na powrót dziwaczki w napięciu. Kiedy wraca do domu, z kieszeni jej brązowego swetra, który nosi od lat o każdej porze roku, bo zawsze jest jej zimno, znowu wystaje papier toaletowy. To działa na tatę jak płachta na byka. Ze złością wygrzebuje z kieszeni jej skrzętnie upchane skarby: Wyzbierane na przystanku niedopałki papierosów, buteleczki po kropla ch do nosa, kulki z masła zawinięte w papier. Ojciec drze się na nią jak na małe dziecko, a ona stoi tak samo bezradnie jak my byśmy mogli stać, gdy coś niby przeskrobiemy. Jej wzrok jest nijaki, pusty, oczy kompletnie bez błysku, jakby zgasły. Mieli sztuczną szczęką na boki. Obraz nędzy i rozpaczy. Nasza babcia, dama z wielkiego miasta, Paryżanka, pierwsza i jedyna we wsi, która odseparowała się z od męża oprawcy. Patrzę na nią i nagle czuję, że boję się starości. Aż wzdrygam się z obrzydzenia na myśl, że będę podobna do babci! Mdli mnie, kręci w żołądku. Zatykam nos przed starością, zamykam oczy i życzę babci, żeby jej światło, które tylko lekko tli się, bo takie jest wątłe, po prostu zgasło. Przyłapuję się na tej myśli i wstydzę się. Karcę się za życzenie drugiej osobie śmierci. Proszę Pana Boga, żeby mi przebaczył i nie ukarał tym samym, bo chciałabym jeszcze pożyć trochę na tym świecie, nawet jeśli nadal miałbym pozostać tym samym domu.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Blog na WordPress.com.

%d blogerów lubi to: