Rozczarowania

Nie wierzę mamie w żadne jej słowo. Ryczę, klnę w duszy i chcę wracać do domu. Ale do tego mojego prawdziwego domu, do babci i dziadka. Nie wierzę też, że tym razem będzie lepiej. Nigdy nie było. Jej przyrzeczenia się nie spełniają, a ten obcy człowiek, który wyszedł z więzienia i każe mi się nazywać „tatusiem”, nigdy nie będzie miły. Tylko pięć minut był. Szybko zapominam więc jak wyglądał jego uśmiech, dobre słowa nie padają z jego ust, a oczy nie wyrażają życzliwego spojrzenia dla żadnego stworzenia. Nienawidzę go, bo wszystko popsuł. Tak jak ten gruby Irek z domu obok przystanku autobusowego. Jest do niego podobny. Wpada do naszego domku zbudowanego w lasku pod transformatorem jak rozjuszony byk. Irek wszystko psuje, ot tak. Tłucze garnki, przewraca nasze mebelki, a lalkom wydłubuje oczy. Niszczy nasz święty spokój. Nie rozumiem mamy, czemu poszła za ojcem. Pozabierała nasze rzeczy od babci, wskazała mi nowe miejsce, nazywając je domem i kłamiąc, że tu będzie nam tak dobrze. A tatuś mnie kocha. Cieszę się, kiedy mama musi iść na nocną zmianę. Wtedy mogę pojechać do dziadków i zostać u nich na noc, bo ojciec nie chce na nas uważać. Podobno nie umie sobie z dziećmi dobrze radzić. Poza tym to robota dla bab, choć przejrzałam go i wiem że po prostu wymiguje się od każdej roboty. Skarżę się babci, kiedy do niej przyjeżdżam, płaczę i nie mam ochoty się ruszyć, gdy trzeba mi ją znowu opuścić. Po każdych takich odwiedzinach babcia prosi mamę, żeby mnie zostawiła u niej na dłużej. Moje krokodyle łzy do mamy nie przemawiają. Poza tym to i tak zawsze ten człowiek decyduje, przepraszam, muszę nazywać go tatusiem… Nie ma dyskusji. Wracamy nocą na motorze. W nowym domu mieszkają jeszcze dziadkowie, rodzice mojego ojca. Też muszę nazywać ich babcią i dziadkiem. W moim sercu jednak na dobre nigdy nie zagoszczą. Babcia jest ciepła tylko dla Agnieszki. Faworyzuje ją, pozwala jej na wszystko, rozpieszcza. Nas trzyma na dystans. Nawet gdy jesteśmy głodni, a mama jest w pracy, musimy czekać, bo nie poczęstuje nas obiadem. Nie zrobi kromki chleba. Patrzymy z burczeniem w brzuchu, jak sama się objada i dokłada Agnieszce drugiego kotleta. Nam każe być cierpliwymi, bo z głodu nikt się nie zesrał. Dziadka przejrzałam też od razu i nawet nie próbuję go zaliczyć do bliskich mi osób. On jest jakiś dziwny, na wskroś zły, więc go nigdy o nic nie proszę. Boję się go i omijam dużym łukiem. Tak samo moi bracia. Stary dziad z nikim nie rozmawia, nie szuka do nikogo kontaktu. Tylko na wigilię schodzi do nas, bo to święto rodzinne, ale tak naprawdę, żeby porządnie i za darmo sobie pożreć. Obżarstwo mają w genach, on i mój tata. „Dziadek zapycha sobie brzuch, gdy nie musi płacić”, tak mawia o nim moja mama. „Ma dwie pasje w życiu: żarcie i oszczędzanie. Zwłaszcza czyimś kosztem”. Cała wieś uważa go za z sknerusa i każdy wie, że jest bogaty. Swojego bogactwa nie pokazuje. Sprzedaje wszystko, co tylko można znaleźć ogrodzie i w sadzie. Spienięża nawet śmieci. Kupa złomu, która rośnie przez lata na tyłach podwórza, należy tylko do niego. W nocy handluje wódką, to bardzo chodliwy towar w naszej okolicy. A kiedy ktoś zapuka w okienko zwłaszcza nocą, wódką handluje też babcia. Pracuje w sklepie, więc jest u samego źródła. Nocami dobijają się do drzwi pijacy, spragnieni alkoholu, niedopici faceci. Dniami ludzie przychodzą spragnieni kawy, której nie dostali, stojąc w długiej kolejce. Dziadek pożycza im na lichwę, a czasami wozi maluchem do miasta za grube pieniądze, które podobno składa do skarpety. Czasem marzymy z Arturem, żeby ją pierwsi znaleźć, kiedy stary dziad umrze. Zapłaci za nasze krzywdy. A my dwa małe Robiny Hoody rozdamy biednym nasze łupy. Damy mamie, żeby zrobiła porządne zakupy. Ale najpierw kupimy sobie lody. Duże jak kostka masła w srebrnym papierku ze śnieżką i cały serek homogenizowany z truskawką. Każdy dostanie po jednym, nie będziemy musieli dzielić pudełeczka na troje. Wreszcie najemy się porządnie. I landrynki też kupimy. Takie, od których robi się zimno w gardło. Cyckając cukierek i wciągając powietrze czuje się prawie zimowy podmuch. Wszystko to mamy tak rzadko. A dziadek, chociaż nie jest dzieckiem, ma zawsze u siebie słodycze. Pełny szafki. I tylko dla siebie. Nosi w kieszeniach całe paczki dropsów i nawet nie kryje się przed nami, kiedy co kilka minut wciska sobie do sztucznej szczęki małego cukiereczka. Robi nam przy tym tyle smaku. Kiedyś wiesza na sznurku pranie, a ja biorę nożyce i wycinam w kieszeniach jego spodni dziury. Mam nadzieję, że te wszystkie landrynki niepostrzeżenie się wytoczą i spadną tuż pod moje nogi. Dziadek jest już trochę przygłuchy i na pewno nie usłyszy, jak grzechocząc, sypią się po podwórku. Zamiast landrynek dostajemy lanie. Dziadek odkrył dziury w spodniach i oczywiście przyczepił się do Artura bardziej niż do mnie. Chociaż ja za tym wszystkim stałam, Artur dostał porządniej, bo dziadek go nie lubi. Ma znowu okazję, żeby się na nim wyżyć. Ściąga z głowy swoją czapkę z daszkiem i zaczyna gonić Artura po podwórzu. Czerwieni się przy tym jak indor, klnie wulgarnie, a piana zbiera mu się w kącikach warg jak porządnie ubita śmietana. Pluje jak lama na filmach przyrodniczych Elżbiety Dzikowskiej i Tony’ go Halika. Klnie, zaciągając ukraińskim. Wtedy z niego wyłazi wstrętny tatarski charakter, tak mówi o nim babcia. Ona też go nienawidzi. Chociaż kiedyś byli mężem i żoną, żyli w jednym mieszkaniu, ale babcia zakończyła ten związek. Ogłosiła separację. Nigdy się nie rozwiedli. Bardzo podoba mi się taki model i od czasu do czasu, kiedy nasz ojciec upodabnia się jeszcze bardziej do swojego taty, namawiam mamę, żeby zrobiła tak jak babcia. Mama kwituje jednak za każdym razem: „Bóg by się obraził. Co Bóg złączył człowiek niech nie rozdziela”, dodaje i nie lubi powracać do tego tematu. Nawet jak tata ją zbije. Na przykład za to, że tańczyła z kuzynem na komunii Małgosi albo poszła z koleżankami raz potańczyć i popić na imieniny pani Haliny. Jestem rozczarowana takim rozumieniem Pana Boga. Gdzie jego sprawiedliwość? Mądrość? Miłość do człowieka? Czy nie widzi konieczności rozwodu? Czego nas nie obroni? Albo dlaczego ojca nie zabierze. O śmierci też nie mam dobrego zdania, jest niesprawiedliwa, jeszcze gorsze od Boga. Zabiera moją nową nowonarodzoną kuzynkę, niemowlaczka tuż po urodzeniu. Czteroletniego Damiana, którego rozjeżdża na miazgę ciężarowy samochód pod sklepem w sąsiedniej wiosce. Mamę mojej koleżanki z wakacji, która osieraca czwórkę dzieci, a potem pozwala, by prąd zabił i jej brata. Wcale nie wierzę, że śmierć przychodzi po wszystkich. Dla niektórych zostawia za dużo czasu. Pozwala złym ludziom rozpychać się po świecie, tłuc łokciami na prawo i lewo. Pana Boga, śmierć i dorosłych wpisuje na jedną listę. Tych nie lubię, bo nie trzymają naszej strony. Na liście tej dopisuję naszych nauczycieli, zakonnice, księdza, który wzywa do miłości bliźniego. Sam, jak dostanie paczkę z Niemiec, niczym się z nikim nie podzieli! Przynosi na lekcje religii małą paczuszkę żelków, czarno-czerwonych misiów o gorzkawym smaku anyżu. Chociaż wie, że każdy z nas ich niecierpi, wciska każdemu po jednym misiu. Smakują paskudnie, ale i tak czekamy na nie z pewnym utęsknieniem, bo fajnie jest poczuć przez chwilę w buzi smak zachodnich Niemiec. Rozpływa się tak egzotycznie na naszych spragnionych innego świata językach. Ułuda dobrobytu przyciąga tak samo jak już sam wygląd torebki z napisem w obcym języku. Składam sylaby: Haribo. Słowo brzmi fajnie, choć obco. Literki wesoło skaczą mi przed oczami, a złoty miś akrobata miło się do mnie uśmiecha. Taki obrazek Zachodu zostaje mi na lata. Rozpoznaję ten zapach żelków, kiedy tata w czasie stanu wojennego wyjeżdża do Austrii na winobranie i wracając, przywozi zachodnie słodycze. Żelki, czekolady, strzelające lizaki i gumy do żucia, cieniutkie jak żyletki, pakowane w sreberka każda z osobna. Trochę pieką w język, ale są dobre dla dorosłych zwłaszcza po papierosach, żeby nie śmierdziało im z gęby. My dzieci najbardziej lubimy gumy-kulki. Kolorowe piłeczki pakowane po dziesięć w plastiku. Trzeba je wyłuskiwać jak tabletki. Tuż po jego powrocie z saksów mamy ich tak dużo, że na raz wpychamy po kilka do buzi i kolory mieszają się zdumiewająco. Kiedy się zmiesza czerwony i niebieski powstaje fioletowy. Fiołkowa masa nawet trochę pachnie. Delektuję się kwiatowym aromatem, Chucham w dłoń, zamykając w niej zapachy… Przykładam do nosa i jednym ruchem wypuszczam takie moje niby perfumy. Moja własna woda kolońska. Albo jeszcze lepiej bzowa! Uwielbiam bez i jego pięciolistne kwiatuszki, które przynoszą szczęście. Gdy się je znajdzie, trzeba je od razu połykać, choć smakują gorzko. Gałązki bzu to nie tylko samo piękno. Czasami przemieniają się w srogą rózgę, która świszczy i tnie skórę. Gdy coś się zbroi. Łzy bólu smakują jak bzowe kwiatuszki. Gorzko. Nogi pieką. Na drugi dzień wstydzę się rozebrać na w-fie. Często więc kłamię, że mnie boli brzuch albo głowa, albo że skręciłam kostkę. Umiem wymyślać historie, dopasowane do różnych sytuacji i różnych wymagań. Jestem jak kłamczuch-kameleon. Ale to wiem tylko ja głęboko w moim sercu. Przynajmniej tak mi się wydaje, dopóki pan od w-fu nie rozszyfruje moich kłamstw. Kręci głową z politowaniem. Na koniec roku szkolnego obniża mi ocenę za brak zaangażowania w zajęciach sportowych. Na świadectwie pojawia się marna czwórka. A w oczach strach przed laniem, bo nie mam samych piątek, chociaż mnie na to stać. Pierwsza poważna szkolna porażka. Postanawiam zmienić świadectwo według moich potrzeb. Długopisem dopisuję słowo „bardzo”, a w domu opowiadam kolejną wyssaną z palca historię, że wychowawczyni się pomyliła, a ja niczemu nie jestem winna. Największą karą dla mnie byłoby stracić świadectwo z czerwonym paskiem i książkową nagrodę za celujące wyniki w nauce. Przez lata zbieram książkowe trofea, dumna, że z czasem mogę uskładać własną biblioteczkę. Zamiast zwierzątek układam na regałach książki. Sortuję ja różnie. Co sobotę inaczej. Według wielkości albo tematu. Czasami według alfabetu. Lubię ustawiać je też według nazwisk autorów, ponieważ na pierwszym miejscu ląduje moja ukochana lektura „Kocia mama” Marii Buyno-Arctowej. W tym roku jednak przez czwórkę z w-fu i z matematyki, nie dostaję żadnych literackich nowości z polskiego szarego rynku wydawniczego. To chyba jest rok ogólnego kryzysu w Polsce i szkoła nie wynagradza za wzorowe zachowanie czy pracę społeczną. Rozczarowana wracam po raz pierwszy do domu z niczym. Żeby nie było draki i krzyków taty, że się pogorszyłam w nauce, biorę z półki jakąś inną starą lekturę. Przerabiam datę pod podpisem nauczycielki. Łatwo wychodzi mi małe kłamstewka. Zresztą nikt oprócz mnie nie zna moich książek. Nikt nie bierze ich do ręki. Tego roku takim rozczarowaniem zaczynają się moje wakacje. To niedobry omen. Jak co roku miałam jechać do babci od razu pierwszego dnia po świadectwach, a potem po dwóch tygodniach do Celiny. Niestety mama wymyśliła sobie kolejny remont i muszę zostać i jej pomagać. Dwa tygodnie siedzę w domu, gdzie podczas remontu panuje napięta atmosfera. Maminym życiowym powołaniem jest utrzymywanie czystości. Stoi na czele listy zajęć wzorowej gospodyni, świetnej pani domu, na którą stara się mnie wychować. Oczywiście zaraz po gotowaniu i wpychaniu w nas żarcia, którym można byłoby obdzielić całą wioskę i jeszcze by zostało na potem. Jak remont to remont. Wstajemy wcześnie rano i zakasujemy rękawy. My, czyli mama i ja. Ojciec uważa każde kolejne odnawianie mieszkania, każde ulepszenie, które mama chce wprowadzić, za zbędne. Dopada go wtedy zły humor. Swój wkurw wyładowuje albo na nas albo na zwierzętach na podwórku. Drze japę na pół wsi, kiedy mama próbuje go tylko o coś poprosić. A już najgorzej jest, gdy prosi go o pieniądze, bo farby nam zabrakło. Musi jechać do gminy, bo tylko tam jest taki sklep z artykułami gospodarstwa domowego, a to oczywiste, że tylko on może jechać, bo ma samochód i prawo jazdy i najważniejsze: pieniądze. Oraz ostateczne słowo, on sam decyduje niepodzielnie, czy je wyda na to czy na tamto. Chodzimy ostrożnie cichutko i na palcach, żeby go nie podkurwić jeszcze bardziej. Gdyby powiedział nie, mogłoby się skończyć na tym, że robota stałaby z tydzień, zanim jego zły humor rozszedłby się nam wszystkim po kościach albo i dupach. Innych rozładowań nastroju u niego nie znamy. Zasuwamy z mamą do północy. Mama jeszcze dłużej. Nocą, gdy wszyscy śpią i nikt się już nie kręci, musi pomalować podłogę na korytarzu. Farba olejna długo schnie. Wzdłuż schodów rozkłada deski, po których wspina się do naszego mieszkania, gdy zakończy malowanie, żeby nie przykleić się do świeżo pomalowanej podłogi. Po takich akcjach budzimy się rano z bolącą głową. Ja tym razem nie mogę przełykać, bolą mnie mięśnie, jestem chora. Trzeba jechać do lekarza po antybiotyki. Ojciec znowu się drze, bo dysponujemy jego wolnym czasem. Miał inne plany, na przykład popatrzeć sobie na gołębie albo pojechać do sąsiedniej wioski na mecz. Mam anginę. Zamiast do babci na wymarzone wakacje, muszę zostać w domu. Wszystko przeciąga się w nieskończoność. W końcu w połowie sierpnia przyjeżdża wujek Zbyszek. Co roku odbiera mnie na motorze na cały miesiąc. Uwielbiam do nich jeździć. Trasa wiedzie przez Góry Sowie. Jak po serpentynach pokonujemy drogę, która ciągnie się dobre półtorej godziny. Prawdziwa wyprawa. Z daleka czuję zapach kopalni i widzę dymiące hałdy, to znak, że dojeżdżamy. Wakacje u Celiny i Zbyszka… Beztroski czas, spanie do obiadu, gra w karty, gotowanie i pieczenie całkiem innych potraw. Obiad popijany nie kompotem a zimnym mlekiem z plastikowego worka. Nikt nie gada, że pęknie mi od tego brzuch. I że jak zjem naraz na deser dwa lody na pewno dostanę zapalenia migdałków. Albo skrętu kiszek od ciepłego ciasta. U Celiny rewiduję prawie wszystkie prawdy życiowe głoszone przez mamę i ojca. Dostrzegam, że można żyć inaczej i nic mi się przez to nie stanie, nie spadnie na mnie kara boska. Tutaj jestem pytana o zdanie, o to, na co ja mam ochotę i czy może chciałabym to czy tamto, a może mam jeszcze inny własny pomysł. Nagle ja ryba-niemowa zaczynam gadać ludzkim głosem. Nie po opłatku w wigilie po północy. Zbyszek pokazuje mi swoje hobby. Ma prawdziwy aparat fotograficzny i w szopce na drzewo zbudował sobie ciemnię, gdzie wywołuje zdjęcia. Tłumaczy mi z cierpliwością, jak z kliszy filmowej i białych kartek zanurzonych w jakimś płynie wychodzą fotografie. Uwielbiam fotografię. Lubię również jego, dźwięczny śmiech i to, jak mi wszystko wyjaśnia. Jakbym była dorosła. Zakłada, że rozumiem, pyta, czy zrozumiałam, kiedy robię wielkie oczy lub coś nie od razu mi wychodzi. Daje mi wyczarować moje własne fotografie. Takiego tatę bym właśnie chciała mieć. I taką mamą jak Celina. Spędzamy ze sobą dużo czasu i nigdy z nią nie jest nudno. Nawet jak pada deszcz i siedzimy cały dzień w domu. Mamy o czym porozmawiać i gadamy naprawdę o wszystkim. Zdradzam jej moje najskrytsze tajemnice, na przykład w kim się podkochuję. Przed nią snuję swobodnie opowieści, prezentuję moje marzenia, wypłakuję się, opowiadając, jak wygląda moje prawdziwe życie i wtedy Celina ze mną płacze. „Pewnie nade mną”myślę, „nad moim dzieciństwem”. Jestem jej wdzięczna za współczucie. Świetnie mnie rozumie, ponieważ jej życie jako dziecko też nie było łatwe. Wiem to od samej babci. Po urodzeniu Celiny zapadła na swoją dziwną chorobę i wylądowała na rok na zamkniętym oddziale w szpitalu psychiatrycznym. A mała Celina trafiła do domu dziecka. Potem zaczęło się dzieciństwo w biedzie, z chorą matką, która co jakiś czas popadała w kolejne fazy depresji i trafiała do szpitala, gdy już nikt sobie nie umiał z nią poradzić. Pewnego dnia na tych właśnie wakacjach, które od początku jakoś nie miały się udać, odkrywam kolejną tajemnicę łez Celiny. Tego dnia ciocia i wujek muszą pojechać do babci, bo dziadek dał znać, że znowu się coś zaczyna. Jestem na tyle duża, by zostać sama na cały dzień. Obiecałam doglądać kur i posprzątać porządnie. Szukam w szafie worków do odkurzacza. Przypadkiem trafiam na zeszyty. Grube, kratkowane, w zielonej okładce z liściem i z twarzą kobiety, którą namalowała Celina. Ma zdolności malarskie, których nigdy nie rozwinęła nigdy. Maluje pięknie, zwłaszcza ludzkie twarze. Z jej rysunków spoglądają żywe, głębokie oczy. Przypominają mi jej oczy i oczy mojej mamy, cioci Jadzi i dziadka Cześka. Wszyscy mają zielone tęczówki ze źrenicami w słonecznikowej obwódce i długie czarne rzęsy. Czuję, że nie powinnam otwierać tego zeszytu, ale ciekawość zwycięża i zaczynam kartkować jej pamiętnik. Sekretne zapiski Celiny, której nie znam. Nawet nie przypuszczam, że tak mogła się rozwinąć jej życiowa i miłosna historia. Tyle lat jestem o nią zazdrosna, o jej narzeczeństwo, małżeństwo, wystawne wesele, o piękny toczek na głowie i biały welon do ślubu, wszystko jak z bajki. O życie daleko w górach i o bliskość do miasta, o bycie z wesołym człowiekiem, które tyle niesamowitych rzeczy potrafi. Nagle wszystko się jednak odmienia i przed oczami mojej wyobraźni rozgrywa się prawdziwa tragedia. Na scenie jak w teatrze stoi ona: smutna, szlochające Celina. Pobita, z krwawiącym nosem. Czemu ją bije, poniża, wyzywa? Czemu się jej czepia? Co mu zrobiła? Czytam i jest mi gorąco. Nie wierzę! Nie chcę w to wszystko wierzyć! Nie chcę kolejnego rozczarowania! Nie chcę znienawidzić Zbyszka, bo przecież go nadal podziwiam. Cały dzień spędzam na czytaniu pamiętnika. Niektóre wyznania szokują mnie do głębi. Brutalność i pornografia scen. Tutaj nie wystarczy moja wyobraźnia. Nigdy nie przypuszczałabym, że można kochać się, mając silną miesiączkę, zalać łóżko krwią pełną czarnych skrzepów. Miłość może być też więc taka obrzydliwa. Krew leje się z niej rozbitego nosa, ze szpary między nogami. Leży bezradnie, tylko dlatego, bo on tak chce. Pod swymi wyznaniami namalowała twarz młodej kobiety. Z jej oka toczy się ciężka łza… Czuję całą sobą jej rozpacz, gorycz rozczarowania. Pytam samą siebie, czy tak właśnie wygląda miłość? I czym jest miłość? Bliskość? Co to jest cielesność? Gdzie przebiega granica między kochaniem a posiadaniem? Zawsze myślałam, że jeśli ktoś mi odpowie na moje trudne pytania, to będzie to właśnie Celina. A teraz nie wiem, od kogo mam się tego wszystkiego uczyć. Potrzebuję nowego przykładu. Kiedy słyszę odgłos nadjeżdżającego motoru, odkładam pospiesznie zeszyt na miejsce. Serce staje mi w gardle, bo nie wiem, czy będę umiała spojrzeć im w oczy. Nie chcę dać co po sobie poznać, że poznałam ich tajemnice. Umieram ze strachu. Celina na pewno się czegoś domyśli, zna mnie jak własną kieszeń. Wchodzą do domu, a ja kładę się na kanapę i udaję, że śpię. Chcę odsunąć jak najdalej moment spojrzenia im w oczy. Od progu mnie jednak wołają, a ich głosy zdradzają, że na pewno coś się stało. W pierwszym odruchu boję się o braci. Odjeżdżając, tata mi przecież powiedział, że jeśli coś się im przydarzy, to ja będę winna, bo nie siedziałam w domu. Wolałam zrobić sobie wakacje, zamiast ich pilnować. Łaję się w myślach za samolubstwo. Zrywam się z kanapy z sercem w gardle. Celina płacze. Szukam krwawych śladów na jej twarzy nerwowym wzrokiem. Siniaka pod okiem. Czy znowu ją uderzył i tym razem nie wstydził się nawet tego, że jestem w ich domu? „Babcia się powiesiła, jest w szpitalu, ale przeżyje…” Nie! Nie chcę dalej słuchać i wybiegam na dwór złapać powietrze. Muszę oddychać, oddychać, żyć, nadal, biec do przodu, uciec stąd, od wszystkich, od nich, od ciągłych nieszczęść, od rozczarowań, cierpień. Babcia, moja babcia, chcę tylko do niej. Chcę do jej domu, który jest moim, pod jej ciepłe, miękkie skrzydła, ale czy ona w ogóle da radę mnie przed tym wszystkim uchronić? A może teraz moja kolej przyszła? Ja muszę ciebie chronić, babciu uchronić cię przed śmiercią, zachować dla mnie, strzec cię przed samą sobą. Czemu tego nie robiłam do tej pory? Kiedy mnie potrzebowałaś, byłam daleko. Nie odwiodłam cię od tragicznej decyzji, a może gdybyś spojrzała na mnie, w moje oczy, na pewno chciałabyś żyć dalej, nie wpadłabyś na ten głupi pomysł. Zdjęłabyś pasek z szyi, zeszłabyś na dół jak co rano do kuchni. Usiadłabyś ze mną przy stole, przy skromnym śniadaniu prostej kobiety. Kromka z masłem, kubek czarnej herbaty, łyżka cukru, mieszanie w kubku głośne jak u prostaków, u ludzi ze wsi. Siorbanie, kiedy gorące. Dmuchanie, aż fale się robią na łyżce. Czarny osad wokół brzegów kubka. Promienie słońca, te pierwsze poranne, w jeszcze nienagrzanej kuchni. Ale już ogień trzaska w piecu, nałożyłaś drzewa i ściągnęłaś fajerki, żeby szybciej nam się ociepliły te cztery wilgotne ściany. Wkładasz mi na bose stopy twoje własne góralskie kapcie. Przywiozłaś je z sanatorium. Sama zakładasz zimne gumiaki, bo zaraz pójdziesz wypuścić kaczki. Najpierw czekasz aż zadziała stosik tabletek, które do śniadania połykasz. Patrzysz w ścianę, prawie wcale nie mówisz, bo i po co, po co te zbędne słowa. Ja rozumiem twoje milczenie bezbłędnie. Wiadomości wyczytuję z ciebie, z twoich oczu i ruchów. Znamy się lepiej niż łyse konie, ha ha ha, jakie to wszystko śmieszne. Śmiejesz się, płaczesz od śmiechu, a ja tak lubię wtedy ciebie, kiedy jesteś wesoła. Ale kocham cię też zamyśloną, zmęczoną, smutną, marudną i nadmiernie gadatliwą, gdy dopadnie cię znowu choroba. Jesteś jaka jesteś, jesteś mi wszystkim, matką, babką, siostrą, przyjaciółką, spowiedniczką i ukoicielką, czasami i kołem ratunkowym. Jak nie wiem dokąd, idę zawsze do ciebie. Ty jesteś moją odpowiedzią na najdziwniejsze pytania. Twoje bycie, twoje trwanie przy mnie, nadaje sens mojemu życiu. Więc żyj, babciu, proszę, przeżyj ten cholerny szpital, to całe wieszanie się na cienkim pasku od szlafroka. Żyj babciu, proszę, żyj dla mnie. Obiecuję, że odtąd będę na ciebie uważać. Nie pojadę już na żadne wakacje nawet u Celiny. Teraz będę tylko z tobą. Nic ci się już więcej nie stanie. Tego lata kończą się na zawsze wyjazdy do Celiny.

Hinterlasse einen Kommentar