Cisza

Cisza zalega jak makiem zasiał, kiedy doleci do nas przedszkolaków darcie się pani Krysi u góry. Uczy dwie klasy łączone, pierwszą i drugą. Od następnego roku nas będzie uczyła w pierwszej klasie. Jej głos jakby wychodził z metalowej tuby, jakby zderzał się z hukiem z jej czerwonym języczkiem w tyle podniebienia, wibrującym wściekle ze złości. „Pani Krysia chyba nie ma migdałków”, stwierdzam. Gdyby miała te dwa małe kawałeczki mięska tuż obok wejścia do przełyku, może jej głos nie byłby taki straszny, boleśnie dźwięczny i kujący w uszy i w brzuchu. Odbija się echem od mojego wnętrza. Naprawdę! Czuję to i od razu lecę do ubikacji. Siadam na zimnym, białym sedesie i duszę. Wyciskam twardą kupę. Zbierała się od dawna. Często mam zatwardzenia. Głos pani Krysi tak świdruje w moim ciele, że z wrażenia stare gówno wyślizguje się i gna z rozpędem jak dobrze wyszlifowane sanki z górki pod pałacem. Plusk twardej kupy zakończa jej arię wrzasków i wstrętnych wyzwisk pod adresem Roberta. Znowu nie zrobił poprawnie zadania z matmy.

Wycieram pupę w przyjemniej ciszy, która niespodziewanie zapadła. Staram się więc nawet papierem nie zaszeleścić. Jest taki miękki. Odrywam kawałek na potem i wciskam go za gumkę w majtkach. Będzie na kolejną kupę w domu, w naszym podwórkowym klopie. Tam mamy tylko stare gazety do podcierki. Biało-czarne kartki robią więcej hałasu niż mięciutki papier, szeleszczą, zdradzając, że ktoś właśnie siedzi za drewnianymi drzwiami zamykanymi od środka na wygiętego gwoździa. Przez dziury między deskami wpada tylko trochę światła. Za mało, by dojrzeć, kto właśnie stęka. Stoję obok i nasłuchuję, by rozpoznać i tak trzeba poczekać na swoją kolejkę. Po dźwiękach z klopa jestem w stanie bezbłędnie stwierdzić, kto nagrzewa mi swoją dupą zimne, szorstkie deski. Szelest miętoszonej gazety zdradza nadejście końca posiedzenia i wysiłku. Najdłużej w klopie siedzi dziadek Kazik. Gapi się przed siebie i mieli szczęką. Wysuwa sztuczne zęby do przodu, potem wciąga je do środka i tak nie raz całą wieczność. Głośne pierdnięcie, szarpnięcie gwoździa i wyłazi ze swojej drewnianej szalupy na suchy ląd z wielką ulgą. Kapitan podwórza. Od razu rozstawia kury po kątach i zasiada dumnie na drewnianym pieńku. Na co sobotnim miejscu zbrodni. Na kurzej gilotynie. Tutaj tracą życie te, które idą na niedzielny rosół. Dziadek gapi się w wiejskie przestworza jak na Ocean Spokojny. Rzadko się zdarza, żeby ktoś wtedy łaził bez potrzeby po podwórku. Lepiej nie drażnić kapitana, unikać jego wzroku.

Ojciec, gdy wchodzi do klopa, zaczyna posiedzenie od bąków i na bąkach też kończy. Gdyby miał spędzić tam cały dzień, pierdziałby pewnie bez ustanku. Wystrzeliwuje taką salwę, że rozpoznaję bezbłędnie i z daleka, kto właśnie siedzi w wychodku i ciśnie. Brzydzę się po nim wejść do środka, bo strasznie śmierdzi. Idę więc za garaż. Jego bąki są jadowite i trujące dla otoczenia. Nic dziwnego. Nikt inny nie wciska w siebie takich ilości jedzenia jak tata. A wszystko co wejdzie, musi też znaleźć wyjście. Babcię Wandzię rozpoznaję na kiblu z daleka, bo z każdej szpary w drewnianym wychodku unoszą się kłęby dymu z papierosów. Wali jak z wędzarni. Śmiejemy się z Arturem, że produkuje swojskie kiełbasy. Turlamy się ze śmiechu. Nasza dziecięca wyobraźnia nie zna granic.

Mama czmycha do klopa najczęściej pod osłoną nocy. Udaje, że ona nigdy nie musi. Ona też nie pierdzi. Nie słyszałam, aby kiedykolwiek jej się wyrwało choćby znienacka. Ptaszki jej wynoszą, jak sama mówi, gdy spytamy ją, czemu nie chodzi w dzień do ubikacji. Mama nie lubi rozmawiać o TAKICH rzeczach. Zwłaszcza gdy dotyczą jej samej. Nigdy nie widzę jej nagiej. Parę razy jedynie kawałeczek brązowej obwódki wokół piersi, gdy karmi małego Tomka lub kolejne dziecko z naszego rodzeństwa. Ale to tylko zdarza się przypadkiem. Ponieważ na cycka, wielkiego i napęczniałe go jak u dojnej krowy, zawsze kładzie białą pieluchę. Żeby nikt nie patrzył. Rodzice wyganiają nas z pokoju, gdy mama karmi. Jestem taka ciekawska, że patrzę przez dziurkę od klucza, podglądam wstrząśnięta przebieg dziwnych czynności. Kiedy mama zmienia stronę karmienia, ukazują mi się nagle dwa ogromne cycki z wielkimi brązowymi brodawkami. Myślę sobie, że nigdy nie będę matką, zbyt obrzydliwe to wszystko. Nie pocałuję także więcej Tomka. Cyckał przecież ten kawał mięsa. Nasza mama wstydzi się wielu rzeczy. Na przykład mycia się przy świetle. Kiedy stoi nad miską, wyłącza żarówkę i dopiero wtedy obmywa swoje ciało gąbką. A kiedy ma zamiar się wykąpać, zasłania najpierw szczelnie malutkie okienko w łazience kolorowym ręcznikiem. Ludzie mogą przecież patrzeć ciekawsko i ją podglądać. Moja mama w niczym nie przypomina swojej mamy. Babcia Jasia jest dla niej bezwstydna i gada nam podobno głupoty. Naprawdę babcia Jasia jest całkiem inna, ale takiej moja mama jej nie zna. Kiedy jestem u babci na noc, śpimy w jednym pokoju w wielki małżeńskim łożu, którego nikt nigdy nie używał do małżeńskich potrzeb. Babcia kupiła je, kiedy dziadek spał już od dawna na dole, w pokoju stołowym na rozkładanej wersalce. Babcine łoże służy tylko jej i wnukom, które przyjeżdżają w odwiedziny. Każde z nas dzieci, a ja najbardziej, lubimy spać obok babci. Przed zaśnięciem opowiada nam bajki albo historie sprzed wojny, jeszcze z Francji, gdy była małą dziewczynką. Umiem babcię dobrze pociągnąć za język i czasami rozgaduje się tak łatwo, że zdradza mi przed zaśnięciem wiele rodzinnych tajemnic, wstydliwych historii, o jakich niektórzy wolą zapomnieć. Babcia nie oszczędza szczegółów nawet z własnego życia. Potem, gdy ona już smacznie chrapie, ja leżę obok z szeroko otwartymi oczami wpatrzonymi w sufit. Prawdziwy kalejdoskop. Nie mogę zasnąć wstrząśnięta prawdami, do tej pory skrzętnie przede mną skrywanymi. Dramaty z lat młodości, brutalne obrazy przemocy, ludzkie nieszczęścia, tragiczne śmierci, niedozwolone romanse, wszystko to skacze mi przed oczami. Staram się połączyć rozsypankę w rozsądną całość. Przesiać to, co nie pasuje do mojego serca i nie mieści się w mojej głowie. Przegrupowuję ludzi na tych, których lubię nadal po wysłuchaniu historii lub nie lubię jeszcze bardziej i nigdy się do nich więcej nie zbliżę. 

Babcia śpi snem umarłego. Nic jej nie wybudzi. Od lat bierze leki na nerwy. Wieczorem połyka garść tabletek i śpi po nich po dwanaście godzin ciurkiem. Rano to ja schodzę pierwsza na dół. Dziadek już od dawna jest w kuchni lub śpi w pokoju obok. Babcia mówi, że nie chce dziadka w swoim łóżku, bo się nie myje i nogi mu śmierdzą. Rzadko zmienia skarpety. Ja bym powiedziała raczej, że dziadek nie nosi skarpet, wkłada je tylko od święta. Na co dzień owija stopy filcowymi onucami, które naprawdę bardzo capią. Wkłada nogi do brudnych gumiaków, wciskając w nie również przydługie nogawki od spodni. Dziadek nosi wyłącznie ubrania robocze, jak każdy chłop na wsi. Wieczorem rzuca je na fotel obok łóżka, żeby na drugi dzień znowu je wciągnąć na siebie i tak przez cały tydzień. Wygląda trochę tak, jakby nigdy nie wyrósł ze swojego szkolnego mundurka. Tylko po skórzanym pasku do spodni widać, że i jemu sylwetka się zmienia. Przybyło mu trochę w pasie, odkąd przestał palić. Kiedyś zastanawiałam się, czym bardziej od niego czuć, tytoniem, czy niemytym przez tydzień ciałem. Teraz zapach stał się przynajmniej jednoznaczny. Dziwne, ale jakoś wcale mnie od niego nie odrzuca. Kocham go bardzo i nawet, gdy przez jakiś czas chodzi bez zębów, traktuję to jakoś coś oczywistego. Patrząc na innych chłopów ze wsi, czuję obrzydzenie, ale nie do niego. Dziadek ma brudne, prawie czarne dłonie, kiedy przychodzi po pracy do domu. Od razu schyla się nad miską z zimną wodą i bierze w te urobione ręce kostkę szarego mydła. Ma swoją własną, bo nikt oprócz niego nie chciałoby się taką myć. Babcia kupuje dla nas zielone mydełko oliwkowe. Pachnące. Szare mydło dziadka nie pachnie niczym. Dziadek namydla porządnie dłonie. Szybko powstaje czarna piana, dokładnie taka sama jak w rowie tuż przed domem dziadków, kiedy ktoś wyleje do spływającej w nim gnojówki wodę z prania albo pomyje ze stajni. Woda w misce po zmyciu całodziennego zmęczenia jest szara jak i jego mydło. Babcia krzyczy na niego, bo za każdym razem zostawia gruby, tłusty osad brudu na misce i to ona musi ją później szorować. Krzyczy, ale wykonuje to nadal posłusznie. A dziadek milczy i robi swoje dalej. Nie reaguje w ogóle na to, co babcia tam trzy po trzy plecie. Choć bardzo ją kocham, muszę to powiedzieć, ona potrafi być bardzo uciążliwa. Czasami jest dla niego niczym gruba mucha dla pasącego się spokojnie bydła. Można odganiać ją po stokroć ogonem, a ona i tak znajdzie kolejne miejsce, żeby wessać się głęboko i krew wypić. Myślę, że dziadek też tak to widzi. Dawniej, kiedy był młody i miał więcej werwy, zbił ją niejednokrotnie. Babcia sama opowiadała mi takie historie. Trudno mi w nie uwierzyć, bowiem dziadek nigdy na nikogo ręki nie podniósł w mojej obecności. Chcę za to wierzyć, że babcia tak sobie głupio papla, gdy jej choroba powraca. Ona ma takie fazy w życiu, w których jest raz lepiej a raz gorzej. Kiedy się źle dzieje, wtedy szuka sobie wroga w upatrzonej osobie, takiego wcielonego diabła, Lucyfera. Najczęściej jest to brat dziadka, Lucjan. Ona go bardzo nie lubi. Tylko dlatego, że dziadek u niego codziennie do wieczora siedzi. Tam ma po prostu swój święty spokój. Swoją ciszę. Nikt mu nie gada, nie brzęczy nad uchem. Inaczej jest, kiedy babcia na długi okres ląduje w szpitalu, kiedy już nikt nie umie sobie z nią poradzić. Wtedy zalega cisza w całym ich w domu. Takie ciche tygodnie są i dla dziadka nie do zniesienia. Nie lubię wtedy tam  jeździć. Coś nie gra, brakuje mi babci i przede wszystkim jest okropnie zimno. Dziadek nie pali w piecu, siedzi w domu w swoich roboczych ciuchach, które zapewniają mu stałą temperaturę o każdej porze roku. Nie sprząta, nie gotuje i nie wietrzy. Wszystko czeka na babcię. W dzień dziadek siedzi u brata, a pod wieczór zasiada na drewnianej ławce przed domem. Kiedy słońce zachodzi, robi sobie prostą kolację, po której od razu idzie spać nieumyty. „Razem z kurami zasypia”, jak mówi moja mama. Leżąc w łóżku wieczorem, nieraz wyobrażam sobie dziadka, jak siedzi wysoko na grzędzie w ciemnym kurniku, stary kogut w swoim szarym mundurku. Siedzi cicho, cichutko… Nie gdacze… Zastanawiam się, czy dziadek, też ma potrzebę, żeby się od czasu do czasu troszkę ogrzać… Czy przytula się wtedy do piór swoich puszystych towarzyszek? 

Nie wiem, kiedy zasypiam w ciszy…

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Blog na WordPress.com.

%d blogerów lubi to: