„Pierwszy dzień wiosny”, czytam w kalendarzu pod datą 21 marca. Uwielbiam ten dzień i jestem bez końca podekscytowana szkolną wycieczką nad rzekę, którą co roku organizuje z tej okazji nasza pani. Nie musimy brać do szkoły tornistrów, tylko drugie śniadanie w worku i w rękę Marzannę. Wczoraj całe popołudnie siedziałam u Izy w domu. Robiłyśmy wspólnie kukłę ze starych ciuchów i ze słomy. Jej tata nam pomagał najpierw stworzyć z kijów i wiązek słomy wielką lalkę. Obowiązał ją starannie sznurkiem, aby konstrukcja dobrze się trzymała. Potem my naciągnęłyśmy na nią stare łachy, a z lnianego sznurka zaplotłyśmy dwa warkocze. Wyszła nam świetnie. Lepsza jak strach na wróble. W szkole prezentujemy naszą Marzannę dumnie, a pani chwali nas za pomysłowość i staranność wykonania. Ruszamy ze szkoły pochodem i ze śpiewem na ustach w stronę lasu. „Hej! Zgniewała się zima, że krokusy rosną! Hej! Uciekała w Tatry przed zieloną wiosną! Biegnie do Nosala, słońce ją przypala, siada pod Giewontem, tam też piecze słońce!” Śpiewam pełną piersią, bo uwielbiam tę starą słowiańską tradycję. Jest pełna nadziei. Stajemy na moście, pani po kolei podpala kukły i wrzucamy je do wody. Razem z nimi ma odpłynąć od nas zima, chłód, śnieg i roztopy. Wracam do domu przepełniona optymizmem z wiarą na lepsze dni pełne światła i ciepłych promieni. Zimy są u nas jakoś strasznie długie. W marcu, choć Marzanna już płynie do morza, śnieg lubi jednak powrócić i rozgościć się jak uciążliwy gość jeszcze do końca kwietnia. Tak jest niestety w tym roku. Kiedy po południu robimy lekcje, za oknem znowu pada. Mokry śnieg, duże płatki lepią się do szyb i parapetów. Ogarnia mnie smutek. Prawdziwa melancholia. Piszę już piórem w zeszycie od tego roku. Łzy skapują na ćwiczenie z polskiego i na kartce tworzą się wielkie niebieskie kleksy. Atrament rozcieńcza się i całość wygląda okropnie. Muszę wyrwać tę stronę i zacząć pisać od nowa, zanim tata zauważy i zacznie się darcie. Tata sprawdza codziennie nasze zeszyty, czy ładnie piszemy, czy równo, nie wolno wychodzić poza linijki, mazać gumką, a już broń Boże kreślić! Wtedy na pewno będzie lanie. Nie wolno też mi mieć czwórki w zeszycie. Oznacza bicie. Musimy mieć najlepsze stopnie z całej klasy. Mnie się to udaje bez większych problemów, ale Artur dostaje prawie codziennie. Pasem, kablem, kapciem, w najlepszym wypadku zeszytem po głowie. Potem jest wyrywanie kartek. Siedzi do nocy i przepisuje. Artur też patrzy przez okno. Pewnie chętnie by wyszedł. Widzi Łukasza i Marcina, jak ciągną sanki pod górkę pod pałacem. Jemu nie wolno wyjść, dopóki nie skończy poprawiać błędów. Kiedy tata idzie do kur, sięgam po jego zeszyt i nadrabiam wtedy trochę jego pracy. Żeby mu szybciej poszło i mógł lecieć do chłopaków. Artur cieszy się, ubiera kurtkę i chwyta sanki. Biegnie! Biegnie! Dobiega tylko do furtki… Musi wracać i pomagać w kurniku. A ja schodzę do piwnicy wybierać ziemniaki. I tak jest prawie codziennie. Szkoła, praca, a zabawa jest jak rzadki deser, najczęściej od święta. Kiedy skarżymy się mamie, bo do niej można nawet zanieść takie żale od czasu do czasu, pociesza nas, że wcale nie mamy tak strasznie. Ona musiała wieku sześciu lat hakać w polu od rana do wieczora. Czasami nawet w sezonie żniw nie chodziła do szkoły. Każde ręce potrzebne były do zbiórki planów. Znamy tę historię na pamięć i wiemy również, że mama zawsze usprawiedliwi ojca. Posłusznie ruszamy do obowiązków. Przecież nie ma innej opcji, chyba że znowu lanie. Na drugi dzień, kiedy moglibyśmy pójść na sanki, śniegu już nie ma. Zostało po nim tylko tłuste błoto, w którym zapadają się gumowce. Znowu siadamy przy oknie w kuchni i tępo patrzymy na wioskę. Liczymy chmury, dopatrujemy się słońca. Takie szare popołudnia ciągną się bez końca. Nastrój robi się ciężki i nie tylko na nas dzieci wpływa przygnębiająco. Wokół jest czarno i ciężko. Takie też jest oblicze taty. Obserwujemy, jak zbiera się w nim złość. Jak wrzód pod skórą. Albo jakby nadciągała burza. Wyczytujemy takie znaki bezbłędnie. Wiemy, że będzie musiał się rozładować i zawsze znajdzie ku temu argument, więc chowamy się po kątach. Lepiej zejdźmy mu z oczu. Końcem kwietnia, tuż po zimnej Wielkanocy, przychodzi długo wyczekiwane wiosenne ciepło. Czuć zapach ukochanej wiosny. Rano budzę się od rozmów ptaków. Rozmawiają o wiciu gniazd, planowaniu potomstwa. Po raz pierwszy od prawie pół roku słyszę klekot bocianów w gnieździe na wieży pałacowej ruiny. Wróciły, znalazły drogę do domu. Dobry znak, cieszę się w duszy. Bociany przylatują, kiedy czują, że nie będzie więcej już mrozić. Spoglądam przez okno i widzę dostojną ptasią postać, jak przechyla głowę do tyłu i klekocze. Wita się z nami po długiej rozłące. W ciągu dnia rozmowy ptaków cichną, gubią się w codziennej krzątaninie nawet głośne pogwizdywania kosów. Są zajęte naprawianiem gniazda na przyjęcie upragnionego potomstwa. Obserwuję szare wróble na blaszanym dachu stajni. Wydają się trochę za grube. Piórka jeszcze puszyste z zimy. Ptaszki wyskubują sobie nawzajem ich nadmiar, żeby nie udusić się pewnie od spiekoty. Przecież nawet ptaki to czują, że ciepło przyjdzie jak każdego roku. Tak jak owady. Grube czarne muchy siadają na rozgrzane szyby. Pierwsze pszczoły rozglądają się z nadzieją za kwiatem. Pracowite chciałyby już zacząć zbierać pyłek i latać tam i z powrotem. Zapach wiosny z każdym dniem robi się bardziej intensywny. Pachną bazie, puszysty kotki. Leszczyna zwiesza żółte, pudrowe wisiorki i strzelają jędrne bzowe pąki. Każda roślinka, trawka, listeczek, szuka drogi do światła. Naśladuję mądrą przyrodę i też odwracam twarz do słońca, dając się ogrzać jego promieniom. Ach, jak przyjemnie jest znowu poczuć na sobie ciepło wiosennego podmuchu, nadzieja powraca… Dni będą długie i pełne podwórkowej wolności. Znowu będziemy bawić się na łące, schowani w wysoko porosłej trawie, tak, aby żaden dorosły nas nie zobaczył i nie zawołał do roboty. Kładę się na jeszcze troszkę chłodnej ziemi, ona najdłużej musiała znosić zimę. Ogrzewam ją sobą, dzielę się mym ciepłem, w zamian dostaję od niej oparcie. Leżę i patrzę w niebo. Liczę przepływające leniwie chmury. Kiedy wiosenny wietrzyk zawieje, zwiększają i one swoje tempo. Kto jest szybszy w tym biegu, pierzasta chmura, czy ptaki? Nie wiem, to i tak nie ma znaczenia. Wszystko po prostu się tylko dzieje… Kiedy patrzę do góry w niebo, czuję wolność i kompletny brak granic. Nic się nie zaczyna, nic się nie kończy i nic tam wysoko nie trzeba. Wszystko jest po prostu, bez planu i narzuconego porządku. Zamykam oczy, wchłaniam tę błogość, czuję wdzięczność za ciepło, za chwile niebiańskiej beztroski. Uczę się jej pilnie od ptaków i od nieba…
