Majtki

Siedzę u cioci Heli przy kuchennym stole i słucham jak zaczarowana starych rodzinnych opowieści o odległym, pradawnym świecie. Niektórzy ich bohaterowie dobrze mi są znani, ale w tych opowieściach wydają się jak postacie z innej bajki, rodzinnej sagi sprzed stuleci. Widzę podobieństwa ich twarzy do tych na pożółkłych fotografiach o ząbkowanych rożkach jak białe falbanki wykrochmalonych serwetek do wielkanocnego koszyczka. Wszyscy byli jacyś tacy biedniejsi i smutniejsi trochę. Uboższe ubrania, włosy kobiet nie skryte jeszcze pod chustką i brzuchów nie mają takich jak dzisiaj. 
Patrzę na prababcię, na jej pooraną zmarszczkami twarz wspartą na dłoni i jej ciągle ten sam, jakby uparcie zakładany fartuch z nylonu. Jakby chciała pokazać światu swoje wierne przywiązanie do roboty. Prosty krój bez wcięcia w talii, której i takiej przecież nie ma. Brzuch rozdął się przez lata i kolejne ciąże. Gołe ramiona o obwisłej cienkiej starczej skórze wystają z za dużych wycięć obrabionych kiedyś białą obwódką materiału, teraz pożółkłą od potu wieloletniej pracy. 

Prababcia pracuje w polu od rana do wieczora, od wczesnej wiosny do później jesieni, w słońcu i w deszczu, z odpornością klaczy. W przeciwieństwie do niej klacz choć w zimne dni przykrywana jest grubą derką. Prababcia zawsze ma tylko fartuch. I zajęcia bez liku. Kocha robotę i grzebanie się w ziemi. Najbardziej chyba lubi plewić, bo robi to z takim zacięciem, jakby podjęła się walki w całym rodzajem chwastów tego świata. Kiedy się schyla nad rządkiem buraków, jej szeroki zadek przemienia się w mur zasłaniający innym robotnikom cały horyzont. Mnie chroni nawet od żaru południowego słońca. Chowam się za jej wielką dupą i patrzę jak sprytnie postępuje jej praca. Jest zawsze pierwsza w rzędzie siekaczy. Nadaje niesamowite tempo robocie. Nikt za nią nie nadąża, a to ona jest stara i schorowana. Prababcia nikogo nie pogania słowem, bo nie odzywa się tylko sapie. Jednak mowa jej ciała i ciężkie spojrzenia narzucają rytm i przypominają o obowiązku. Wszyscy posłusznie poddają się jej panowaniu. Lecą za ciosem jej motyki. To ona gra tu pierwsze skrzypce. 

Schowana w cieniu jej tyłka, siedzę na świeżo przekopanej ziemi i ratuję dżdżownice, które jeszcze nie padły trupem pod uderzenia prababcinej motyki. Ukradkiem i z ciekowością ją obserwuję, bo tak blisko prababci zdarza mi się być rzadko. Na co dzień nie widać jej w domu. Prababcia jest dla mnie okaz muzealny. Podejść można tylko do czarnej linii zaznaczonej na podłodze. Dotknąć nie wolno, nawet nosa do szklanej gabloty nie wolno przykleić. A chciałoby się czasem podejść bliżej. Gołe nogi babci zawsze zanurzone w gumiakach do pół łydki. Onuce na stopach zamiast rajstop lub skarpet. Kiedy się tak schyla, widzę nawet jej uda. Dwa potężne kolce. Szerokie żyły, ciemno niebieskie prawie, podobne są do moich dżdżownic wykopanych z pulchnej ziemi. Wiją się i prężą pod jej skórą, która zdaje się prawie od napięcia pęknąć. W połowie uda zaczynają się grube majtki. Z barchanu jak mawia się u nas w domu. Długie pantalony z też białego pewnie kiedyś materiału. Zastanawiam się, czemu nawet w lecie nosi ciepłe majtki. Nasza mama zakłada nam takie tylko wtedy, kiedy idziemy zimą na sanki. Przypominam sobie historię cioci Heli, która pod nieobecność prababki opowiedziała nam, jak ta, kiedy była bardzo młoda, uciekła od wiejskiej biedy i głodu i zaczęła pracę w cegielni w pobliskim miasteczku na rzeszowskiej prowincji. Za pierwsze zarobione pieniądze kupiła sobie pierwsze majtki w jej życiu. Myślę, że ta pożółkłość materiału mogłaby być dowodem na ich pradawną proweniencję. Tak bardzo chciałabym prababcię zapytać, czy ty majtki pamiętają jeszcze czasy tuż po pierwszej wojnie światowej. Zachowuję jednak to pytanie dla siebie. Strach przed jej reakcją zwycięża. Ciekawe też by było się od niej dowiedzieć, jak to jest przez cale lata latać z gołym tyłkiem pod spódnicą. Chodzić do pracy, do sklepu, a nawet do kościoła. Czy się nie jest wtedy grzesznicą? Czy Pan Bóg się za goliznę w jego świętym domu nie rozgniewał? I co wtedy się czuje, gdy wiatr zawieje albo mróz przyciśnie w tak delikatnej okolicy? Albo gdy dostanie się okres? Czy to dlatego nosiła zawsze głębokie gumiaki?

Prababcia jest cała dla mnie jak jeden wielki znak zapytania. Pełna tajemnic i niedopowiedzeń. Mówimy o niej tylko szeptem i tylko wtedy, gdy mamy pewność, że jest w polu i jeszcze długo tam posiedzi. Tak bardzo chciałabym wiedzieć, jaki był jej dom rodzinny i jej siostry. W starym albumie widziałam takie jedno zdjęcie, na którym dziesięć panien stoi sznurem i patrzy przed siebie obojętnie. Jak na aukcji niewolników z książki do historii. Żadna nawet się nie uśmiechnie. Wąskie zaciśnięte usta. Dowiaduję się, że każda z tych młodych dziewczyn uciekła z domu za pracą, najpierw do cegielni, a potem dalej, aż do Francji. Zastanawiam się jak dały radę aż tak daleko dotrzeć, skoro pieniędzy starczyło im ledwie na jedne długie majtki i skibkę chleba zawiniętą w chustkę. Taką właśnie skibkę chleba prababcia zawsze nosi przy sobie w kieszeni nylonowego fartucha. Jakby musiała mieć pewność, że nigdy chleba jej nie zabraknie i nigdy nie będzie musiała być głodna. Co rano odkrawa grubym nożem chrupiącą piętkę i zawija ją w kawałek starego prześcieradła, podartego na równiutkie szmatki. U prababci niczego się nie wyrzuca i nawet z kompletnych staroci robi się użyteczne rzeczy. Żeby tylko na bzdury nie wydawać pieniędzy. A bzdurami nazywa wszystko. Pod wspólny mianownik sprowadza to, czego nie można użyć w polu albo w kuchni. Wszystko jest zbędne jej królestwie o surowym klimacie. Ciocia Hela mówi, że nigdy nie zdradza prababci planów wyjazdu do miasta na zakupy. Tego prababcia też nie lubi. Nie toleruje widoku ludzi taszczących siatki od przystanku. Taki obraz wywołuje błysk złości w jej oczach. Gdyby tylko przyłapała ciocię Helę z siatami z miasta, to odechciałoby się cioci kolejnych podróży. Wszyscy wiemy, jaka prababcia jest oszczędna. Najlepiej widać to po łatach na jej ciuchach, po pocerowanych pończochach i po swetrach, które spruwa zimą i dzierga w długie, zimowe wieczory od nowa. Żadnych zbędnych wydatków. Prababcia prowadzi zeszyty wydatków. Grube tomiska składane na kupy od zarania gospodarstwa. Pasza dla gadów, sieczka dla bydła, sznurek do snopków. Wszystko skrzętnie zapisane i podliczone w słupku. Zapisane równiutkim jakiej jej grządki kaligraficznym pismem. W księgach rachunków pisze tylko i wyłącznie ołówkiem. Zestrugany jest do króciutkiego ogryzka, ale babcia nigdy go nie wyrzuci. Na nowy ołówek poczeka cierpliwie, kiedy Małgosia lub Renatka, jej wnuczki, a moje niewiele ode mnie starsze ciotki, kiedyś opróżniają swoje teczki na wakacje. W piórniku znajdzie się troszkę dłuższy ogryzek, który ona przejmie w swoje ręce. Po żniwach prababcia zasiada w swoim pokoju. Zaczyna się księgowanie. Nie wolno bawić nam się pod jej oknami, żeby miała ciszę przy podliczaniu zarobku. Ile dochodu przynosi gospodarstwo, wie tylko ona. Ona też wydziela każdemu pieniądze, przede wszystkim według zasług w polu. Ciocia Hela mówi, że prababcia zawsze dokładnie obserwuje, kto jak się poci przy robocie. Ja dostaję na końcu sierpnia zawsze parę drobniaków na nowy piórnik z Rumcajsem lub kredki bambino. Czasami starczy mi jeszcze na lizaka, ale zjadam go jeszcze pod sklepem. Nie wiem, czy prababcia uznałaby go za również zbędną głupotę i lepiej nie pytać. Często się zastanawiam, skąd prababcia tak dobrze umiała liczyć i do jakiej chodziła szkoły. Ile lat spędziła w szkolnej ławce? Nieraz słyszałam szeptane opowieści, że głupia nie była i że to ona zawsze była głową rodziny. A pradziadek, którego nawet dobrze nie poznałam, pozostawał w jej cieniu. Czy też się chował za jej fartuchem? A może po prostu przetrzymywała go tam na siłę za swoim szerokim zadem jak za więziennym murem. Raz podjął jedną bardzo złą decyzję, która wpłynęła na całe ich życie. To pradziadek bowiem chciał wracać po wojnie do Polski. Na sentymenty mu się zebrało, kiedy siedział w niewoli i czekał tam końca wojny. Nasłuchał się pewnie żałosnych pieśni co noc śpiewanych przez współwięźniów na zimnych pryczach o tęsknocie i o miłości do ojczyzny. Uwierzył, że będzie znowu pięknie po wojnie, kiedy usłyszy polską mowę i spojrzy na pola pełne maków. Chciał być znowu wśród swoich, wrócić do żony i dzieci. Kiedy w 1945 r. wypuścili go po pięciu latach na wolność, wrócił do swojej Anny z gotowym planem na wspólną przyszłość w Polsce. Prababcia sama nie wie, dlaczego dała mu się omamić takimi mrzonkami. Historia o rozległych, żyznych polach na Dolnym Śląsku i o chałupach wolnych po Niemcach, do których tylko wejść i rozpalić ogień w piecu zrobiła może swoje. A może tak go wtedy jeszcze kochała i bała się stracić na kolejne lata. Myślę czasami, że chciała wrócić po prostu do ciężkiej roboty. A pola stały tam przecież odłogiem i wołały rolniczej ręki. Przez prawie pięć lat na głowie też miała dzieci. Gary i bachory to nie był jej świat. Potrzebowała więc pradziadka, by przejął właśnie te część obowiązków. Gdyby zostali we Francji, pradziadek byłby jak ona zwykłym parobkiem u bauera. Wtedy nikomu nie wolno było siedzieć w domu. Gnali ich do roboty nawet w niedzielę, kiedy powinno się iść do kościoła. Taki bauer nie patrzył, że małe dzieci same w domu i płaczą. Czekał za to tylko, by podrosły i też chwyciły haczkę i widły i ruszyły do pracy. Pradziadek poprzysiągł sobie w niewoli, że już nigdy nie będzie niczyim niewolnikiem, a w Polsce, tam, gdzie socjalizm, spełnią się jego marzenia o równości proletariatu. Szybko przyszło rozczarowanie, kiedy zaczęło się prawdziwe życie. Rozległe pola, chałupy po Niemcach, nawet bydło pozostawione przez nich w pośpiechu, dały tyle, by ledwie przeżyć i by znowu za Francją za tęsknić. Pradziadek rozchorował się z tej tęsknoty, a prababcia twarda jak jej spracowane dłonie, zacisnęła wąskie usta spieczone od słońca i ruszyła sama na kolejną wojnę teraz o przetrwanie. Do dziś widzę ją w polu z motyką w ręku, jak sieka zapamiętale. Byle do przodu, byle dalej, byle nie zapuścić pola. Cała delikatność wychodziła z niej dopiero po zmierzchu, gdy zbliżała się umęczona a do furtki. Wielki rozrośnięty krzak róży, a w maju, szlachetne barokowe piwonie… Ujmowała delikatnie główki kwiatów między palce pociachane ostem i perzem. 
Zbliżała do twarzy, przymykała oczy, jakby chciała, by ich woń przepiękna dotarła do każdej komórki w jej ciele, jak odżywka, jak eliksir młodości. Patrzę na nią ukryta za grubą firanka w kuchennym oknie. Tak bym chciała do niej podbiec, zapytać jej: „Co czujesz prababciu? Kochasz kwiaty? Cudownie!”

Przyłapana na chwili słabości, rzuca mi znów tylko chłodne, krótkie spojrzenie. Zzuwa gumiaki, trzaska jak chłop drzwiami i znów jest tą, której wszyscy się boją. Jakby ta rola najlepiej jej wychodziła.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Blog na WordPress.com.

%d blogerów lubi to: