Ci ze Wschodu

Kiedy tata wspomina o swojej babci, mówi tylko o Julii z Rostowa, choć pewnie nawet jej dobrze nie pamięta. Widział ją raz jedyny, kiedy był u niej z mamą i z siostrą Krysią. Musiał być wtedy jeszcze bardzo malutki. Może miał ze trzy latka. Na więcej nie wygląda na starych fotografiach. Jest na nich taki grzeczny i słodki. Rudawe loczki zaczesane na boczek i mały piegowaty nosek. 

Pytam go o jego dziadków od strony ojca. Mieszkali w sąsiedniej wiosce. Musiał ich dobrze znać, bo umarli dopiero tuż przed moimi narodzinami. Jestem ciekawa jego wspomnień, którymi rzadko się z nami dzieli. Żeby usłyszeć coś od taty, musi go wziąć na sentymenty. O wszystkim, co w jakiś sposób dotyka jego przyszłości, odpowiada krótkimi zdaniami i z trudem wtedy łapie oddech. Jakby to, co chce z siebie wydusić, że grzęzło mu piersi. Jakby się przy swej opowieści spieszył, aby w jak najkrótszym czasie zmieścić jak najwięcej treści, zanim ciężka klapa znowu się zatrzaśnie, a dłonie zrolują się w pięści. W oczach szybko pojawia się ból, jak wabiony ze snu straszny potwór. Potem zawsze długo myślę o tym, co się musiało z nim w przeszłości stać. Co przeżył? Co jest zagrzebane w nim jeszcze głębiej, w czarnych pokładach jego duszy, do których nikt nie ma wstępu. 

Tata zamilkł, więc wracam do przeglądania starych fotografii, których rok powstania trudno jest uściślić. Pradziadek Franek i prababcia Brońcia zawsze wyglądali jak para starych ludzi. Nawet na ślubnej fotografii. Wyglądają też trochę jak rodzeństwo, może nawet bliźniacze, tak identyczne są rysy ich szerokich, nalanych twarzy, o wydatnych nosach i wąskich, prawie skośnych, azjatyckich oczach. Dwoje tęgich, brzydkich ludzi. Szerokie i wielkie głowy. Dłonie rolników. Oboje ubrani na czarno, jakby w wiecznej żałobie. Nawet choinka przystrojona na święta, obok której stoją dumnie, nie nadaje im uroku. 

Pradziadek Franek przypomina dziadka Kazika. Mój tata jest podobny do niego jak dwie krople wody. Mogę sobie dobrze wyobrazić, jak będzie wyglądał, kiedy się zestarzeje i aż się boję pomyśleć o tym, że i ja kiedyś będę podobna pewnie do niego. Mama już mnie tym straszy, że mam kaukaską urodę po rodzinie taty.

Tacie wymyka się niechcący słowo „babiarz”, kiedy pytam go, jaki był pradziadek Franek. Gruby, napuchnięty od alkoholu, niemiły dla otoczenia, a mimo wszystko pełno miał wszędzie kochanek. Na całą okolicę. „Wypasiony miał portfel i na to leciały głupie baby”, wtrąca się mama. 

Przed wojną pradziadkowie żyli pod Lwowem na Ukrainie. Wielkie rolnictwo, duży dom w Sądowej Wiszni. Po wojnie przesiedlono ich na Zachód, gdzie jak wszyscy musieli zacząć od nowa. Cały dobytek zostawili na Wschodzie, na pastwę znienawidzonych Ukraińców. Złoto i inne kosztowności wmurowali w ścianę pod oknem w głównej izbie, której plan dziadek kreślił bardzo często na skrawkach papieru, na starych gazetach. Jakby chciał zachować wszystko dokładnie w pamięci, na wypadek, gdyby jeszcze kiedyś mieli tam wrócić. Wygnać Ukraińców z polskich posiadłości. Łudzili się jak wielu Polaków, którzy na nowej ziemi nigdy nie znaleźli szczęścia. 

Dziadek Kazik opowiada o tych skarbach na tylko Wigilię, po wódce, gdy raz w roku przemawia w końcu ludzkim głosem. Odzyskuje na dwa dni mowę i zapomina o wiecznej obrazie majestatu. Podobno mieli dużo złota, bo urodzajna ziemia sypała plonem, ale wartościowe papiery, tak zwane „weksle”. Dziadek grał na giełdzie z parciem hazardzisty. Babcia Wandzia szydzi z nieżyjącego teścia, że zawsze był z niego niezły spekulant i żył głównie z lichwy i z handlu wódką po nocach. Samotne kobiety, które zapożyczyły się i nie miały z czego spłacić długów, oddawały je w naturze, a on naliczył słone odsetki. Ogarnia mnie obrzydzenie do tego faceta i jednocześnie brak mi zrozumienia dla mojej prababci. Dlaczego przez wszystkie te lata żyła z nim pod jednym dachem? Kiedyś przez przypadek tata zdradza tajemnice, że pradziadek żył na dwa domy, a do żony i dzieci przyjeżdżał czasami, gdy pokłócił się z konkubiną. Na dobre zamieszkał z rodziną dopiero, kiedy owa kochanka wyrzuciła go, gdy skończyły się czasy prosperity i pradziadek zdziadział jak całe polskie społeczeństwo podczas gomułkowskiego kryzysu.
Prababcia Brońcia nie grzeszyła urodą i podobnie jak pradziadek miała szeroką azjatycką twarz. Była gruba, z cycami, które na każdym zdjęciu zwisają jej do pępka. Brzydkie, uklepane włosy, zaczesane za mięsiste uszy. Mało kobieca, jakaś taka ciężka. Pewnie jak całe jej życie u boku takiego bydlaka. Nie ma w rodzinie nikogo, kto by choć jedno dobre słowo o nich powiedział, więc myślę, że oboje byli siebie warci. Kiedy wypowiadam swoje spostrzeżenie głośno, ojciec cedzi tylko coś przez zaciśnięte wargi, a to, co ma dotrzeć do moich uszu głośno dodaje: „Niech im ziemia lekką będzie, nie mówi się źle umarłych.”

Pradziadkowie mieli czworo dzieci. Dwie córki i dwóch synów. Najstarsza, otoczona jak każdy umarły w tej rodzinie aureolą świętej, została pogrzebana w jednym z pierwszych grobów na nowej ziemi. W tym czasie nie było jeszcze poświęconego cmentarza na górce między wioskami, dlatego jej ciało spoczęło pod kościołem parafialnym obok jej córki zmarłej tuż po narodzinach. Jakoś przyciąga mnie magicznie ten grób, kiedy jestem u babci Jasi na wakacjach. Chodzę tam codziennie ze świeżymi kwiatkami. Snuję nad mogiłą i w myślach mam możliwych scenariuszy o życiu małej dziewczynki. Dziś byłaby wieku mojej mamy. Może bym miała jakieś kuzynki. Bardzo się wzruszam, kiedy spoglądam na datę jej urodzin i śmierci, dzieli je zaledwie kilka krótkich dni. Czytam po stokroć napis „Powiększyła grono aniołków” i zadzieram głowę wysoko do nieba, dopatrując się w każdej pierzastej chmurce małej Weroniki. Może dziś pomacha mi w końcu, ciesząc się, że znów do niej przyszłam.

Z ciekawością chodzę od grobu do grobu i sczytuję imiona z cmentarnych płyt. Jedne polskie, ale większość w całkiem mi obcym języku. Składam literki, które jakoś nie trzymają się kupy, jakby ktoś nie do końca nauczył się pisać. Stworzył przez przypadek łańcuchy śmiesznych dźwięków. Pewnego dnia odkrywam polską mogiłę dwóch małych chłopców. Jak wynika z moich obliczeń musieli być mniej więcej w moim wieku. Po nazwiskach stwierdzam, że nie byli spokrewnieni. Zaciekawiona sprowadzam na cmentarz babcię, która zna prawie każdą historię rozegrana tu w okolicy. Opowiada mi o dwóch kolegach, którzy tuż po wojnie bawili się w lasku za wsią i natrafili na granat, który wystrzelił im w dłoniach. Rozerwał drobne ciałka na kawałki, dlatego pochowano ich razem, bo ich rodzice nie mogli odróżnić, do kogo należą porozrzucane szczątki. Od tej pory przynoszę także do nich świeże bukiety i troszczą się o ich mogiłkę. 

Po powrocie z wakacji opowiadam wszystkim w domu, że pielęgnowałam groby także dwóch chłopców i wymieniam ich nazwiska. Wtedy po raz pierwszy pada słowo „Husowiacy”. Nie mam pojęcia, kto to taki ten Husowiak, Ale musi być chyba ktoś bardzo straszny, bo rodzice mojego taty po raz pierwszy pałają nienawiścią do innych niż do siebie i są ze sobą nareszcie w czymś zgodni. Mają wspólnego wroga. Babcia tłumaczy mi, że Husowiacy są spod Rzeszowa i Łańcuta, a to niedaleko Ukrainy. Żyli w komitywie z Ukraińcami, bo sami wywodzą się też od parszywego narodu, czyli od Niemców. Ta zażyłość z Ukraińcami sprawiła, że są wredni i barbarzyńscy i nienawidzą prawdziwych Polaków. Pytam się, gdzie tu logika. Przecież dziadek Kazik też urodził się na Ukrainie. Mówię cicho o tym babci, a ona kwituje moje spostrzeżenie: „Dlatego jest takim chamem i prostakiem.” 

Dziadek podobnie jak babcia nienawidzi sąsiadów z Husowa, którzy podobno przechodzili w czasie wojny na stronę niemiecką. Tak samo nienawidzi Ukraińców, bo to oni go wydali Niemcom, kiedy ci wkroczyli do Lwowa i okolicy. Donieśli na niego do Niemców, a ci wywieźli go na roboty do Hanoweru, gdzie spędził najlepsze lata swojej młodości. 

Jak zawsze, gdy rozmowa zejdzie na temat wojny, wybucha kolejna kłótnia między dziadkami. Kto wcześniej trafił do roboty, kto miał gorzej i kto kogo uratował od śmierci głodowej podczas srogich zim w latach czterdziestych. Niecierpię rodzinnych awantur, mimo wszystko słucham z zaciekawieniem starych historii. Obserwuję także z zaciekawieniem, jak obydwoje zacietrzewieni rzucają się w sobie do gardła. 

Z każdą kolejną obelgą ich mowa nabiera innej wibracji. Może to od rozbujanych emocji, ale nagle staje się tak śpiewna i tak wschodnia, jak rzewne rosyjskie pieśni z ich ulubionej radiowej stacji. Po pewnym czasie dziadek już bluzga tylko po ukraińsku, a babcia urąga mu i paple coś po rosyjsku. Raz roku przynajmniej t serwują taki pokaz, głośny na całą wioskę. Potem na kilka miesięcy zalega cisza, a między nimi uparte milczenie. Natomiast my dzieci służymy im jako gońcy, bo żyjąc pod jednym dachem, od czasu do czasu trzeba ze sobą komunikować. Nosimy wiernie wici z jednej na drugą stronę domu, przez ogród i do podwórka.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Blog na WordPress.com.

%d blogerów lubi to: